Gdzie się podziały tamte prywatki?

Zawsze towarzyszy mi takie małe zaskoczenie, gdy w czasach popkultury i nieufności ktoś wraca do opowieści o diabłach, knujących po bramach. A gdy ten ktoś korzysta przy tym jeszcze ze staropolskich tekstów, to ulotki zebrane po drodze na spektakl, są już niepokojąco zakłopotane. Historyja barzo cudna. Bunt upadłych aniołów w reżyserii Wiesława Hołdysa odbywa się w bramie muzeum archeologicznego, w pobliżu ulicy Grodzkiej, kwitnącej raczej do turystów niż spraw nieba i ziemi.

Przez około godzinę, przed kameralną widownią, czterech diabłów – w tym sam Lucyfer, miota się w „diabolstwie". Wygnani z raju, miotając się w przejściu, szukają swojego nowego sensu, tęsknią za niebem, dyskutują z Bogiem i powtarzają w nieskończoność liczby „666", próbując być straszni. Aż do czasu, gdy godząc się z swym losem patrzą na widownię i po kolei wychodzą dumnie na zaplecze, od teraz już istniejąc tylko poza wzrokiem, w niewiadomej.

Upadłe anioły toczą egzystencjalne boje, udręki i rozprawki w swojej doniosłej historii, której powagi jednak nie są w stanie unieść. Są zbyt śmieszni, zbyt uroczy albo jak kto woli, zbyt żałośni. Nie wywołują lęku, a raczej rozczulenie, litość i pocieszne kiwanie głów. Ubrani są w jakiś kolaż galowych elementów, rozpiętych pomiędzy latami 40–70, wzajemnie do siebie nieprzestających, powypychanych uniemożliwiającymi wdzięk wieszakami. Z pomalowanymi na biało twarzami i urodzinowymi czapeczkami, przypominają wygnańców z jakiejś najlepszej na świecie imprezy, na którą już nie mogą wrócić. Tęsknią i zazdroszczą, ale jednocześnie próbują złożyć do kupy jakiś nowy, sensowny cel istnienia.

Całość traktująca o biednych istotach zwanych Lucyferem i jego kolegami, wypełniona jest empatią. Zło nie jest tutaj samo utwierdzającą się siłą, ale staje się gorzkim aktem desperacji postaci, które czują się oszukane, nie wysłuchane w swym buncie, wydalone ze wspólnoty i zdegradowane, które muszą teraz radzić sobie same, a trochę nie wiedzą jak. To raczej nieobecny Bóg, ograniczający się tylko do wysyłania poleceń i kolejnych peanów na swoją cześć, wydaje się raczej bezlitosny. Opowieść zła i dobra staje się tutaj smutnym rozdziałem o frustrującym wykluczeniu z rozdawania anielskich skrzydełek.

Spektakl Hołdysa, dzięki swojej otwartej, niestandardowej formule, może inspirować do bardzo różnorodnych interpretacji. Poprzedni akapit to impresja na temat „co reżyser chciał mi powiedzieć", jedna z wielu możliwych. Jednakże to wciąż dzieło, z kręgu tych pragnących zatrzymać „wielką prawdę", niedostępną lecz możliwą do odczuwania i łez. Ja nie potrafię już się z tym utożsamić, i paradoksalnie przez to Historyja... wydaje mi się jeszcze ciekawsza. Ciekawsza jako wyraz tęsknoty za światem nie zniszczonym przez dekonstrukcję, w którym wciąż świetliście jasny jest podział na dobro i zło, a czające się po kątach diabły cały czas mają prawo bytu. I tęsknota do utraconego raju przestaje być domeną rozczulających i anachronicznych postaci, a staję się tęsknotą reżysera i być może widowni.



Miłosz Mieszkalski
Dziennik Teatralny Kraków
18 października 2018
Portrety
Wiesław Hołdys