Gdzieś, kiedyś, zawsze?

To, co hipnotyzuje w ,,Czarownicach z Salem" w Teatrze im. Jaracza w Łodzi to historia określana z tych uniwersalnych i ponadczasowych. To, co zostawia niedosyt po ,,Czarownicach" to chwile nijakie i bez napięcia w tej historii.

Opowieść dzieje się gdzieś, kiedyś, u kogoś. Szczegółów nie znamy i w tym wypadku nie musimy znać. Umieszczenie akcji w bezczasie i w bezmiejscu przenosi punkt ciężkości na sens samej historii - to ona jest tu najważniejsza.

Dramat jest tym trudniejszy, że w jednej opowieści dostajemy tak naprawdę trzy tematy dotykające różnych materii. Przede wszystkim spektakl w reż. Mariusza Grzegorzka, z pozoru opowiadający o grupie dziewczyn oskarżonych o uprawianie czarów, to idealna prezentacja technik manipulacji i wywierania wpływu społecznego. To też przedstawienie o tym, jak żądza majątku, pragnienie posiadania i każdy fanatyzm mogą doprowadzić całą społeczność do samozniszczenia. Wystarczy iskra, a dziecinna zabawa przeobraża się w zbiorowy proces i nieuzasadnioną śmierć wielu osób. Nieważne stają się dotychczasowe zasługi i życie według zasad - każdy może zostać oskarżony. W ten sposób ,,Czarownice z Salem" przechodzą w rozważania nad granicami strachu i zostawiają w głowach widzów pytanie: czy każdy odrzuci normy moralne w obawie o swoje życie i życie swoich bliskich? Obok tej materii pojawia się kolejna kwestia: do czego jest zdolna kobieta, która kocha? Ta warstwa spektaklu jest najbardziej zastanawiająca i w swojej zawiłości magnetyzuje. Miłość jest tu zrównana z nienawiścią. Kiedy dochodzi do tego zazdrość i pragnienie zemsty powstaje siła, która może doprowadzić do jednego: śmierci.

Fabuła dotykająca kwestii trudnych i często nierozwiązywalnych jest bezdyskusyjnym i podstawowym atutem ,,Czarownic z Salem". Nie da się łatwo zapomnieć ani być obojętnym wobec tego spektaklu. Ale wielowarstwowa konstrukcja całej opowieści rodzi inną trudność: wymaga od aktorów umiejętności wybitnych, przynajmniej jeśli chce się poruszyć każdy z tematów. I to nie przy wszystkich postaciach się udało.

Na pewno nikt nie miał tu jednoznacznej kreacji, każdy mógł opowiedzieć swoją historię. Przejmująco zrobiła to np. Agnieszka Więdłocha. To właśnie jej bohaterka, Abigail, chcąc zemścić się na ukochanym za to, że zostawił ją i wrócił do żony, rozpoczyna całą intrygę - utrzymuje, że ma kontakt z nieczystymi mocami i oskarża kolejnych mieszkańców Salem, w tym żonę kochanka, o służenie szatanowi. Więdłocha z jednej strony odkrywa przed nami kobietę wyrachowaną, ze spokojem, kamień po kamieniu uruchamiającą lawinę zła, z drugiej strony - pełną namiętności, zranioną i momentami bezbronną dziewczynę. Obok niej w genialnej kreacji - Ireneusz Czop jako Proctor. Ten, który zdradził żonę i uwiódł Abigail. A jednak z jakiś powodów staramy się go zrozumieć, nawet polubić. Czop zbudował postać nietuzinkową, słabą wobec jednej kobiety i zyskującą siłę przy drugiej. Jego bohater wyraźnie pogubiony między tym co czuje, a tym co myśli, wciąż szuka. Wszystkie te zakręty, wybory i wiążące się z nimi trudności aktor niesamowicie oddał w ruchach i co trudniejsze - w spojrzeniu. Między tymi postaciami jest jeszcze Zofia Uzelac jako Rebeka, kobieta dojrzała, mądra życiowo, ciesząca się powszechnym szacunkiem. Rola drugoplanowa, ale spokojnym głosem, niezwykle dystyngowanym ruchem i gestem przyciągająca uwagę. Dzięki tym elementom i umiejętności budowania postaci widz miał pewność, że na końcu ona jedna zachowa swoje racje i przywróci choć trochę nadziei w ludzką naturę. Poza tym ciekawie było oglądać na jednej scenie dziekan Wydziału Aktorskiego PWSTiF i jej studentki (w bardzo dobrych scenach zbiorowych, jako czarownice) - klasyczny i współczesny, bardziej filmowy styl grania. Za wiele nie opowiedziała z kolei posągowa, obojętna, momentami wręcz flegmatyczna Elizabeth Proctor w wykonaniu Matyldy Paszczenko. Aktorka sprawiała wrażenie, jakby była obok swojej postaci. Podobnie jak Dorota Kiełkowicz i Bogusław Suszka, czyli małżeństwo Putnamów - zwyczajnie nie wierzyło się im.

Mimo wielu dobrych, głównych kreacji tym bardziej zaskakuje fakt, że całość nie trzymała w napięciu i to największy minus przedstawienia. Mieliśmy tu prawdziwą sinusoidę: poruszające momenty jak rozmowa Proctora z żoną, czy barwne sceny zbiorowe śpiewających i tańczących czarownic, a po nich fragmenty, które nie sposób zapamiętać, bo skutecznie nużyły. Bez napięcia, bez koncentracji aktorów, bez żadnego ładunku emocjonalnego.

Ze względu na brak umiejscowienia fabuły w konkretnym czasie i miejscu scenografia była minimalistyczna - podest raz będący stołem raz łożem i wokół białe płótna. Tajemniczości i symboliki dodawały wizualizacje lasu i wizerunki Chrystusa czy Matki Boskiej. Dobry pomysł na uwspółcześnienie historii. Bo przecież ,,Czarownice..." mogą wydarzyć się zawsze. Jednak początkowa efektowność kolażu obrazów religijno-rytualnych przeradzała się momentami w efekciarstwo. Disco polo, płótno zsuwane z sufitu przysłaniające co chwila aktorów - forma przytłoczyła treść, a tajemniczość zamieniła w chwilami psychodeliczne kompozycje.

,,Czarownice z Salem" na pewno nie są typem spektaklu, po którym po powrocie do domu mamy mieć dobry nastrój. Niestety, nie do końca ten nastrój jest spowodowany dramatyczną, przejmującą historią, którą obejrzeliśmy. Fragmenty ,,Czarownic z Salem" hipnotyzują, zostają w głowie i wywołują pytania. Ale między tymi pytaniami pojawia się niedosyt i zmęczenie po przedzieraniu się do sedna spektaklu.



Aleksandra Pucułek
Dziennik Teatralny Łódź
16 listopada 2017
Spektakle
Czarownice z Salem