Gimnastyka i bety

Z nieprzeniknionych powodów niektórzy sądzą, że gdy ktoś w towarzystwie na przykład nogą przez pół godziny dyga tak, jak by z nudów podbijał niewidzialną piłkę, a ktoś inny głową przez pół godziny kiwa na zgodę, choć nikt z biesiadujących niczego kontrowersyjnego nie twierdzi - otóż, niektórzy sądzą, że nie ma różnicy. Dyganie i kiwanie to dla nich w istocie to samo. Bo przecież noga jest częścią ciała i głowa jest częścią ciała. Bo to się porusza i to się porusza. Na dokładkę jedno i drugie przez bliźniacze pół godziny.

A poza tym, lub nawet przede wszystkim – to i to Forma jest, Kształt w ruchu, więc w czym problem? Ano w tym, że nie wystarczy zaśpiewać: „Forma, Forma, Forma”. Trzeba jeszcze zaśpiewać: „Jaka Forma?” – i umieć donucić odpowiedź. Gdy się nie pojmuje, że dygająca stopa to jednak nie to samo co kiwające się czoło – otwiera się piekiełko Ogólności, Ludwik Flaszen dodałby może: Wszystkoizmu.

Forma. I jeszcze Pupa, Gęba, Wyższość, Niższość, Młodość, Gra, Synczyzna, Ojczyzna, Groteska. Wystarczy. Sporo jest takich czarodziejskich Wszystkoizmów słownych, takich do światów Witolda Gombrowicza wytrychów pożytecznych, o których uczniowie dobrze wiedzą, że jak ich w wypracowaniu choćby o powieści „Ferdydurke” użyją – piątka murowana. Uczniowie, albo Alaksandr Januszkiewicz, który w Białoruskim Państwowym Teatrze Lalek w Mińsku „Ślub” wyreżyserował. A także Katarzyna Deszcz, która ze studentami Central School of Speech & Drama w Londynie stworzyła seans „Princess Sharon” – rzecz na motywach „Iwony, księżniczki Burgunda”.

Gombrowicz w „Testamencie” wyznał o „Ślubie”: „Nieustanna obecność Formy na scenie jest spiritus movens dramatu. Człowiek mówi coś i przystosowuje się do tego, co powiedział. Jedno słowo rodzi drugie. Jedna scena drugą. (...) A ten, którego porywają wiry tworzącej się Formy, ciągle jest w śmiertelnej rozterce: czy to na serio? Czy to Mądrość? Czy Głupota? Czy rzeczywistość, czy sen?” Januszkiewicz pewnikiem zna to wyznanie. I szalenie ucieszyć go musiało słowo „Forma”. Tak szalenie, że już raczej o nic siebie nie pytał. No bo jak Forma, to Forma – i już! Forma po prostu, nie brak Formy! A najlepiej Forma Groteskowa, bo to Witold Gombrowicz przecież!... No i podał nam Formę.

Na małym podeście ludzie wśród monstrualnych, miękkich lalek, co na myśl przywodziły poduchy Polifema. Kobiecy manekin z drugorzędnego salonu mody. Prześcieradła z podobiznami jakichś świętych oraz pary królewskiej. Kolosalne świńskie ryje, kolosalne flachy i kielichy, wreszcie palce różnej wielkości, od kilkunastocentymetrowych do porównywalnych z kolumnami greckich świątyń – a wszystko wyrżnięte piłką tępawą z tandetnej białej gąbki. Jeszcze czerwony, cokolwiek biedny, postny tron, a także karmazynowa kołdra jak dla konia. Przewala się to wszystko bez większego składu i ładu przez bite dwie i pół godziny. Przewala się, kotłuje, miesza, międli nawzajem, obficie kraszone dymami. Henryk przy gąbce, Matka pod lalą, Ojciec na poduchach, Pijak z palcem pod pachą, Mańka przy świńskim ryju, po czym zmiana miejsc, a później znów i znów, i jeszcze raz, i jeszcze... Efekt? Powłóczysta dobroduszność.

Taka bałaganiarska Forma białoruskiego „Ślubu”, ta jego dziecinna, pluszowa groteskowość – rodzi dobroduszność, pocieszność, ciepełko, daje poczucie bezpieczeństwa, pozwala zanucić: „Koci koci łapci”. O czym więc tu jeszcze mówić? O sensach? Ale niby jakie znaczenie mają, o ile w ogóle istnieją, sensy białoruskiego „Ślubu”, skoro przecież nie ma w kosmosie kategorii od Gombrowicza bardziej odległych niż właśnie dobroduszność, pocieszność i ciepełko?

Katarzynie Deszcz do Gombrowicza jednak trochę bliżej. W „Princess Sharon” daje nam pokaz dość kłopotliwej w odbiorze Formy gimnastycznej, coś niby ostry pruski dryl. Owszem, „Iwona...” jest utkana z już dokumentnie znudzonych sobą gestów dworskiej celebry, z wszystkich tych stetryczałych ukłonów, sklerotycznych dygnięć, skretyniałych intonacji, zapatrzeń i pląsów jak dobry pies wytrenowanych dłoni. Tak. Ale czy koniecznie trzeba było z gimnastyką sceniczną pójść na absolutną całość i zrobić z niej półtoragodzinną Gimnastykę Totalną? Przecież na widowni wielu z nas trzymało kciuki, by studentowi bądź studentce noga nie odpadła, albo głowa się nie odkręciła, a także by się młodzież zdołała wyprostować, gdy zbyt dynamicznie się zegnie! Czy nie lepiej było się w tym treningu cielesnym na chwilę zatrzymać, by posłuchać, czy ruchy gwałtowne i tupanie bezlitosne aby na amen nie zagłuszają Gombrowicza, przepoczwarzając jego skądinąd delikatną opowieść w dziwaczny, pustawy, ruchomy futerał?

Krótko mówiąc: w Mińsku Gombrowicz leży w miękkich betach, niczym jakiś prowincjonalny Marcel Proust, w Londynie zaś przygotowuje się do następnej Olimpiady letniej, gdzie ma wystąpić jako gimnastyczka w ćwiczeniach z maczugami, szarfą oraz piłką. A wszystko dlatego, że nikt sobie nie zaśpiewał: „Ale jaka Forma?”. Nikt nie zapytał siebie, a jeśli, to półgębkiem, zdawkowo, czy to, co wymyślił, nie zazgrzyta w kontakcie z Gombrowiczem, czy jako tako upora się z jego światem, czy się nie skompromituje, nie ośmieszy, czy nie będzie ciałem w istocie obcym Gombrowiczowi, po prostu – czy się do niego nadaje. Forma i Forma to jednak nie jest to samo. Noga to nie głowa, dyg to nie kiwanie. Nie warto się w tej materii mylić. Dobroduszne bety z Mińska nie są złe same w sobie, jak i sama w sobie nie jest zła londyńska gimnastyka. Chodzi jedynie o to, że Formy te są zwyczajnie wadliwie użyte. Zupełnie nie do tego, co trzeba.



Paweł Głowacki
Dziennik Teatralny
27 października 2012