Głupi pomysł

Obejrzałem z pewnym zaciekawieniem program "Ugotowani" w TVN. Pewnie wiecie Państwo na czym owo dzieło polega. Przypomnę. Czwórka ludzi, zwykłych obywateli, których możemy spotkać na bazarku przy zakupie marchewki, zaprasza się wzajemnie do domów i gotuje: przystawki, dania główne i desery. Po czym wzajemnie się ocenia. Kto zdobędzie najwięcej punktów, ten wygrywa ileś tam tysięcy. Kiedy pani/pan domu pichci, pozostała trójka, zaproszona na pokoje, komentuje wystrój. I tu dochodzę do sceny, która zdumiała, zaskoczyła i dała mi do myślenia. Pani architekt, zwiedzając mieszkanie współzawodniczki, staje przed TYM portretem Jima Morrisona i... otwiera usta, pytając, czy ten pan na zdjęciu to mąż gospodyni. Bez wstydziocha, bez skrupułów. Dowiaduje się, że nie, że to taki piosenkarz zmarły już niestety. Zainteresowana regałem pełnym książek, wyciąga cykle harlequinów, dzieląc się z towarzyszami zabawnego programu refleksjami dotyczącymi tego segmentu literatury.

Nie, nie chcę teraz biadolić nad stanem umysłu absolwentek architektury, grzmieć nad tępotą brokatowych panienek z programów rozrywkowych. To wszystko zostało już gruntownie omówione. Tak się tylko zastanawiam, co należało by zrobić, przedsięwziąć, by wizerunki tak zwanych ikon, cytując Demirskiego "architektów zbiorowej wyobraźni", mogły jeszcze mocniej wryć się w mózgi różowych pań architekt. Czy Morrison był naprawdę aż tak mało znany, wyrazisty, przecież jego portret obecny jest w popkulturze na produktach kultury masowej. Może petycję naskrobać, zwrócić się do H&M i Reserved, by wylądował na seledynowych T-shirtach i wytartych w kroku "dzwonach"?

Ale pal licho Jima. Tak po prawdzie martwię się o niewiedzę, o nieznajomość twarzy, portretów, lic wielkich reżyserów dzisiejszego pokolenia "młodych-modnych". I zastanawiam się, co zrobić, by zostali zapamiętani przez szeroką publiczność, ba przez całe społeczeństwo nawet? Wiem, że kultura to nisza, a teatr to nisza niszy, ale może jest sposób? Może, prócz występów w najlepszym czasie antenowym tuzów polskiego teatru, chodzących ze świnką (sympatyczną skądinąd), czy dialogujących z Chuckiem Norrisem, jest jeszcze jakiś inny sposób? Może porozumieć się z producentem kufli i "łiskaczówek" z fabryki szkła w Krośnie i umieszczać na nich podobizny Szczawińskiej, Korczakowskiej i Strzępki? Może wklejać w dno popielniczek twarz Krzyśka Garbaczewskiego? Choć może nie, kiepowanie w oku czy gaszenie skręta na czole nie, nie, tak nie wypada. Choć pewnie ten burzyciel i prowokator chętnie widziałby się w popielniczce właśnie? Trzeba spytać. Może taplający się w pornografii Michał Borczuch chętnie wystąpiłby na pozłotku masła z OSM Garwolin. Na tle wieży Eiffla, by filmoznawcy też mogli sobie pokojarzyć ze słynną sceną.

Ech, znów się wyzłośliwiam, powie ktoś. A ja na serio, z troską tak. Z obawą, by koleżeństwo stało się jednak rozpoznawalne, nie tylko w Cafe Kulturalna czy w przeuroczej kawiarni Instytutu Teatralnego i nie tylko przez studentki teatrologii. By taki, dajmy na to, Wiktor Rubin czy Kuba Kowalski idąc do klubu mógł liczyć na darmowe drinki, autografy na piersiach/klacie i tłum fanek/fanów dookoła.

Zakrzykną dramaturdzy, że ja tylko o tych reżyserach, że tylko o nich dbam. Nie, czemu, lobbujmy u producentów łakoci, by kasztanki wreszcie zmieniły ckliwe pomarańczowe, postpeerelowskie opakowanie w podobizny kojarzące się właśnie kasztankowo: na przykład Łukasza Chotkowskiego czy Marcina Cecko. Niech wolontariusze rozdają je w antraktach gorzkich, czerstwych spektakli, na osłodę, na uśmiech, na powrót na salę chętnym do szybkiej ucieczki z budynku?

Dlaczego teatry promują się tylko kalendarzami, wydawnictwami okolicznościowymi, czy smyczą lub długopisem? Czemu nie linią wody mineralnej w małych buteleczkach z wizerunkiem reżysera w rożnych pozach procesu tworzenia? Czemu nie tarczą darts z podobizną dramaturga, co to pokroił dzieło i puścił pod tym samym tytułem? Dlaczego tylko komercyjne przedsięwzięcia mogą się chwalić zdolnymi aktorami i Olbrychskim? Przecież istotne dzieła, fundamentalne odczytania klasyki dokonywane przez bezkompromisowych reżyserów należy łączyć w zbiorowej wyobraźni z ich twarzami. Chociaż, dłużej się nad tym zastanawiając, to czy nie jest tak, że niektórzy z pokolenia "młodych-modnych" pewnie niekoniecznie chcą, by ich twarz zapamiętała tak zwana ulica. Może rozsierdzony widz wyładować frustrację na twarzy, wstawić szanownemu limo pod okiem. A tego przecież nie chcemy. Niech zatem nic się nie zmienia, głupi miałem pomysł. Niech reżyserzy, jak mają w zwyczaju, po dwóch miesiącach prób pakują manatki i jak najszybciej wylatują na długi urlop do ciepłych krajów. Tam większa szansa na bycie incognito.



Bartłomiej Miernik
miernik Teatru
2 marca 2013