Goło, ale niewesoło"

"Kabaret zagubionych facetów" na warszawskiej Scenie Prezentacje to spektakl uwłaczający inteligencji widza. Fabuła jest niedorzeczna, reżyseria powierzchowna, a aktorstwo - mówiąc delikatnie - średnie.

Za "Kabaret zagubionych facetów" francuskiego dramatopisarza i rzeźbiarza Christiana Simeona doceniono w roku 2007 nagrodą teatralną Moliere. Autor przygląda się homoseksualistom, którzy przebierając się za kobiety (draq ąueen), świetnie się przy tym bawiąc. W hermetycznym światku żyją tanecznymi występami w kabarecie i udziałem w śmiałych filmach pornograficznych. W grupie są silni i pewni siebie, w samotności to drobne roślinki uginające się pod pogardliwymi spojrzeniami. Simeon udowadnia, że ostry makijaż, sukienki z głębokim dekoltem i buty na wysokim obcasie mogą nie tylko podnosić poczucie wartości jego bohaterów, ale przede wszystkim być sposobem na życie. Szkoda, że w spektaklu Romualda Szejda niewiele z tego zostało. Reżyser na Scenie Prezentacje zrobił tandetny i kiczowaty kabaret. Nie wiadomo, kim są jego bohaterowie, po co robią z siebie idiotów, błaznując i odgrywając pozbawione sensu scenki. Fabuła wydaje się nie tylko boleśnie przewidywalna, ale też absurdalna i nielogiczna. Oto do klubu czy studia tatuażu - trudno zgadnąć, bo ani akcja spektaklu, ani tym bardziej scenografia jednoznacznie na to nie wskazują - wpada jak filip z konopi (najpewniej indyjskich) przerażony gej Dick (student Akademii Teatralnej Konrad Darocha musi się jeszcze wiele nauczyć). W mieście bowiem odbywa się łapanka homoseksualistów (sic!). Nic to, że nasz bohater, jak się za chwilę okaże, gejem bynajmniej nie jest. Nowo poznani znajomi w Kabarecie zagubionych facetów: Lullaby (chwilami zabawny i całkiem nieźle naśladujący kobiece gesty Filip Cembala), Los (zanadto przerysowany Andrzej Ozga) oraz Johnny (nieźle śpiewający Paweł Tucholski), namawiają naiwnego Dicka do udziału w filmach pornograficznych dla gejów. Nasz bohater szybko osiąga sławę i równie szybko ląduje na dnie jako wytatuowany po same uszy narkoman. Ale nie martwcie się, będzie i happy end. 

Romuald Szejd prawie wcale nie wykorzystał potencjału sztuki Siemona. Szkoda, że nie przyciemnił nieco swojego świata, nie umieścił akcji chociażby w ciemnej zadymionej knajpie czy obskurnej spelunie - przynajmniej byłoby bardziej autentycznie. Mógłby to być mocny, gorzki, okraszony humorem i ironią (zgodny z literami tekstu) kabaret. Tymczasem skończyło się tylko na ugrzecznionej opowieści o kilku dziwnych wykolejeńcach i kimś, kto odrobinę pogubił się w życiu. Po co te przebieranki, taneczne wygibasy, pióra na głowie i tatuaże? Wystarczyło przebranym za kobiety aktorom dać do wykonania kilka piosenek i efekt byłby dokładnie ten sam. A jaka oszczędność czasu i przede wszystkim cierpliwości widzów...



Agnieszka Michalak
Dziennik Gazeta Prawna
19 czerwca 2010