Gombrowiczowska rzeczywistość

Spektakl "Zaklęte rewiry" ma w sobie coś żywego i atrakcyjnego, semantycznie i scenicznie. W konwencji realistyczno-rewiowo-magicznej zadaje istotne pytanie o to, czy możemy wyjść poza ramy percepcyjne codzienności

W pomieszczeniu panuje przyjemny półmrok. Wątłe światło dają jedynie małe lampy z kloszem, porozwieszane nad stolikami i migoczący w górze neonowy napis „Pacyfik”. Sala restauracyjna: dwa równoległe rzędy stolików, na nich białe obrusy i pełna zastawa. Orkiestra w rogu przygrywa melodie w klimacie lat 30.
U wejścia widzów wita kelner i zaprasza do zajmowania miejsc przy stolikach. Pod drzwi restauracji przybłąkał się także chłopak, może przyciągnął go tu żółty neon lub żwawa muzyka. Młodzieniec grzecznie się przedstawia, to niejaki Roman Boryczko, pokazuje szkolną legitymację i nieśmiało pyta o pracę.

Tak rozpoczyna się spektakl „Zaklęte rewiry” według powieści Henryka Worcella z 1936 roku, którą właśnie Teatr Konsekwentny, we współpracy z Teatrem Studio, po raz pierwszy wystawił na teatralnych deskach. Książka Worcella to typowa powieść inicjacyjna. Powstały w oparciu o nią scenariusz przedstawienia ma oczywiście podobną konstrukcję – obserwujemy na scenie, jak młody Boryczko pnie się po szczeblach kariery i przywdziewa kolejno atrybuty coraz to wyższych stanowisk: od fartucha pomywacza, przez kamizelkę barmana, aż po elegancką marynarkę kelnera na głównej sali. Rzecz w tym, że przedstawienie wychodzi jednak poza schemat Bildungsroman – nie skupia się tylko na losach jednostki, szkolne ćwiczenie sceniczne chce poszerzyć i pogłębić o warstwę, wniknąć w otchłań mechanizmów grupowych, relacji, jakie wytwarzają się między ludźmi w warunkach odcięcia od świata zewnętrznego.

Z restauracji nie ma wyjścia – kelnerzy mieszkają w niej i pracują. Akcja rozgrywa się tylko w jej wnętrzu, świetnie zresztą zaaranżowanym na scenie. Na jednym jej końcu znajduje się bar, na drugim kasa i wieża, z której kasjerka, zerkając przez lornetkę, kontroluje bieg wydarzeń. Pomiędzy dwoma krańcami sali znajdują się wspomniane stoliki, przy których siedzi część widowni. Kelnerzy i ich pomocnicy – kiedyś mówiło się „pikolo” – biegają w ferworze pośród nich, pilnują przydzielonych im rewirów, od czasu do czasu tańczą i skaczą z tacami, wchodzą w interakcje z publicznością. Widać jednak, że nie o epatowanie sprawnościami kelnersko-akrobatycznymi tu chodzi. Cała ta krzątanina oddaje relacje władzy panujące w obserwowanej grupie – poddaństwa, przemocy i poniżenia. Restauracja „Pacyfik” to nisza opresji, uosobienie paradoksu gry demokratycznej, która de iure stawia na jawność zasad współżycia społecznego i prawa jednostki, de facto jednak – ma niebezpieczną skłonność do zależności iście feudalnych. Z restauracyjnego półświatka wyłania się obraz znanej psychospołecznej prawidłowości, zgodnie z którą w warunkach zamkniętych wytwarzają się między ludźmi mechanizmy władzy i dominacji, ślepe na sprawiedliwość i współczucie.

materiały teatruAle na tym nie koniec – kelnerski cech to przy tym także kwintesencja serwilistycznych zależności. Jak bardzo trafnie udało się to Worcellowi, pokazać świadczyć może sam Gombrowicz – nie byle jaki przecież specjalista od lokajczyków, parobków i „chustkowych sług do wszystkiego”. W swoim tekście pt. „Spójrz kelnerowi w oczy” wychwalał on „Zaklęte rewiry”, które według niego nareszcie miały oddać głos tym, którzy dotychczas byli wykluczani, i przyjąć ich perspektywę na świat.

Reżyser, Adam Sajnuk, podchwycił to tematyczne powinowactwo między obydwoma pisarzami, stąd i elementy w spektaklu do złudzenia przypominające Gombrowiczowską rzeczywistość. W „Zaklętych rewirach” wszystko sprowadza się do „gębo-bicia”. Ot, „nasz zawód – zwierza się jeden z kelnerów do wiszącego mikrofonu – to żadna filozofia: przyjąć zamówienie, podać i zainkasować należność”. Tylko w teorii. W praktyce zaś być kelnerem „pełną gębą” to „dać się bić po gębie” przez przełożonych i gości oraz samemu „dawać w gębę” swoim podwładnym. Odgłos policzkowania i groźby uderzenia w twarz to lejtmotyw spektaklu, stały element wychowawczy smutnej kelnerskiej codzienności.

Spektakl „Zaklęte rewiry”, powstały na materiale literackim dawnym, rzec by można – od lat 30. dzieli nas cała epoka, albo i epoki! – ma w sobie coś żywego i atrakcyjnego, semantycznie i scenicznie. W konwencji realistyczno-rewiowo-magicznej zadaje istotne pytania o to, czy możemy wyjść poza ramy percepcyjne codzienności. W tym momencie wyjścia, oporu i buntu cały urok i sens naszego bytowania, czyli istot, które mówią „nie”. Jak w „Locie nad kukułczym gniazdem” zawsze możemy wyrwać się z opresji i poniżenia, zmienić się, albo stać się na nowo sobą, przejść na drugą – tę prawdziwą – stronę lustra i zobaczyć siebie. Na opisanie tych sytuacji tradycja humanistyczna posługuje się pojęciem godności.

Ten sam temat pojawił się też ostatnio na scenie w głośno komentowanej „Poczekalni.0”. Tropiąc wszechobecny fałsz, Lupa „ogołaca” swoich aktorów ze wszystkiego, pozbawia gestu po to tylko, by pozostawieni sami sobie przyznali, że nie mają nic do powiedzenia. „Zaklęte rewiry” w konfrontacji z „Poczekalnią.0” to optymistyczna wersja naszej ponowoczesnej kondycji – indywiduum ma w nich nadal szansę na odzyskanie siebie. Ale czy optymistyczna to znaczy prawdziwa?



Agnieszka Hudzik
Dwutygodnik
22 września 2011
Spektakle
Zaklęte rewiry