Grajcie Madziarzy, niech żyje przyjaźń

Polak, Węgier, dwa bratanki - głosi przysłowie ukute jeszcze w XVIII wieku. Nie ma w Europie dwóch innych narodów, które darzyłyby się tak dużą i niezmienną sympatią jak Polacy i Węgrzy. W piątek będziemy świętować tę przyjaźń.

Świętowanie jest międzynarodowe, bo dzień Przyjaźni Polsko-Węgierskiej został w 2007 roku jednogłośnie ustanowiony przez Parlament Węgierski i wyznaczony na 23 marca. Polacy nie chcieli być gorsi i podjęli analogiczną uchwałę przez aklamację.

Jesteśmy przekonani, że mamy podobny temperament - i do szabli, i do szklanki - ale  z wiedzą o wspólnej historii lub ze znajomością kultury przyjaciela bywa już gorzej. W ubiegłym roku Fundacja Wyszechradzka zamówiła badania wzajemnego postrzegania Czechów, Słowaków, Polaków i Węgrów. Ponad 90 procent ankietowanych rodaków orzekło, że nie zna żadnego znanego Węgra. Nie przebił się nawet Stefan Batory, choć ofiarnie wojował  dla nas z carem Iwanem Groźnym i musiał znosić humory wciśniętej mu przez Polaków do małżeńskiej łożnicy mało urodziwej, za to bardzo złośliwej Anny Jagiellonki. A  generał Józef Bem, polskie wsparcie dla Węgrów, naczelny wódz powstania węgierskiego w 1848 roku, został uznany przez rodaków za Madziara (sic!), mimo, że ród swój wiódł z Tarnowa i był szczerym Słowianinem.

Miejmy nadzieję, że z węgierską muzyką idzie nam lepiej, bo piątkowy koncert w Filharmonii jest hołdem złożonym bratankom. Usłyszymy utwory wybitnych kompozytorów węgierskich, czerpiących pełnymi garściami z rodzimego folkloru  - Walca Mefisto nr 1 (znanego też melomanom jako „Taniec w wiejskiej karczmie”) i II Rapsodię węgierską Ferenca Liszta oraz III Koncert fortepianowy Béli Bartoka. To cudowne melodie, pełne podszytej melancholią namiętności, zmuszające słuchaczy do drobienia nogami. W zasadzie organizatorzy koncertu sporo ryzykują takim programem, bo Filharmonia to poważna instytucja kultury, więc tańce, hulanki, swawole, do których w piątek może dojść, naruszą jej autorytet.
Trudno, taka jest siła czardasza, uległ mu nawet nieśmiały i poważny Niemiec, Johannes Brahms. Kompozytor wrażliwy, dostojny, przez współczesnych uważany za bardzo klasycznego, zachowawczego i przeciwstawiany Lisztowi, którego twórczość lansowała poszukująca nowych kierunków w muzyce tzw. „Szkoła weimarska”, zwana też „nowoniemiecką”.

Ale Brahms, autor „Niemieckiego requiem”, miał także poczucie humoru, umiał się bawić, a czasem wywoływać nawet karczemne awantury. Kiedyś grał sonatę z jakimś podrzędnym skrzypkiem i rozdrażniony jego rzępoleniem zaczął tak walić w klawisze, że skrzypek zawołał: - Ależ panie, ja siebie wcale nie słyszę! Na to purpurowy ze złości Brahms warknął: - 0, jaki pan szczęśliwy!    
Cenił też dobre trunki - dlatego skosztowawszy raz wina, które gospodarz zachwalał jako „Brahmsa swojej piwniczki” zażądał przyniesienia Johanna Sebastiana Bacha - i tańca nie odmawiał. A nawet stworzył 21 nowych. No, prawie nowych, bo jego „Tańce węgierskie” są w większości oparte na melodiach ludowych. Zdobyły ogromną popularność, a Taniec nr 5 rozpoznają nawet ci, którzy osiągnęli pierwszy stopień muzykalności. I za to Brahmsowi oraz Węgrom winniśmy wdzięczność, bo takie melodie zdobywają dla muzyki poważnej ogromną rzeszę przyjaciół.    



Beata Maciejewska
Materiały OiFP
21 marca 2012