Grożenie paluchem, zaklinanie słowem

„Nawet kiedy jestem sam, to sam przed sobą gram, że jestem sam" – mówi Henryk, bohater „Ślubu" Witolda Gombrowicza. Spostrzeżenie to nie powstrzymuje go jednak od dalszego pozowania, reżyserowania i spisywania kolejnych kwestii, które warto by było wypowiedzieć. O tym, jak trudno jest zerwać z wyznawanym powszechnie przekonaniem, że „przedstawienie musi trwać", opowiada nowy spektakl Anny Augustynowicz, przygotowany w kooperatywie szczecińskiego Teatru Współczesnego i opolskiego Teatru im. Jana Kochanowskiego.

Spektakl rozpoczyna się powrotem Henryka (Grzegorz Falkowski) z wojny w rodzinne strony i przekroczeniem progu domu, którego kontury zdają się rozmywać w sennej rzeczywistości, upodobniając go do opustoszałej oberży. Razem z domem pierwotne rysy zatracają również twarze rodziców bohatera (w tych rolach: Joanna Matuszak i Grzegorz Młudzik), aż w końcu Henryk sam już nie wie – ściska swą matkę czy obcą ponętną kobietę, rozmawia z ojcem czy z gruboskórnym oberżystą? Nie jest do końca jasne, w jakiej wojnie uczestniczył młody mężczyzna (Augustynowicz usuwa historyczny kontekst dzieła), ale jedno wiadomo na pewno – pragnie zapomnieć o wojennej zawierusze i raz na zawsze zaprowadzić ład w swoim małym prywatnym świecie. Przeczuwając, że znalazł się w dziwnie onirycznej, niejako plastycznej przestrzeni, którą można uznać zarówno za sen, jak i za jawę podporządkowywaną na siłę jego wybujałym marzeniom, postanawia samodzielnie wyreżyserować dalszy ciąg historii życia swojego i swoich bliskich.

Na podstawowe narzędzie kreacji Henryk wybiera słowo i odtąd nieprzerwanie testuje jego sprawczą moc. Raz przypomina tym samym gombrowiczowską wersję Bartleby'ego (z opowiadania Mellvile'a), wypowiadającego alchemiczną formułę, która zaraża wszystkich wokół, miesza języki, każe powtarzać słowa: „zaświniona świńska świnia", „świnisz" i „świństwo!". Raz Maga (z powieści Fowlesa), sterującego otaczającymi go ludźmi po to tylko, by obserwować ich poczynania z widowni własnego domowego teatrzyku. Niczym czarodziej wykrzykuje kolejne zaklęcia i przygląda się ich efektom. Z pomocą słów stacza metafizyczną walkę z Pijakiem (Arkadiusz Buszko), który grozi, że „dutknie" go swoim wszechpotężnym palcem, mianuje ojca królem i zaraz strąca go z piedestału, zapisuje w scenariuszu nowe kwestie dla matki czy Władzia (Jędrzej Wielecki), po czym wykreśla je ołówkiem. Wreszcie porywa się na święte formuły, postanawiając, że uratuje dobre imię swojej – zhańbionej w czasie wojny – narzeczonej Mani (Magdalena Maścianica), udzielając sobie i jej sakramentu ślubu. W tym miejscu jego scenariusz zaczyna się „rozłazić" i coraz bardziej mijać z następującymi wydarzeniami. Henryk przekonuje się wtedy, że życia nie da się zaprojektować punkt po punkcie czy poddać stałej kontroli, a jeśli nawet próbujemy to robić, przyprawiamy sobie tylko kolejne gęby.

Niestety, obok scenariusza Henryka „rozłazi się" w końcu także sam spektakl. Po pewnym czasie eksploatowanie tych samych środków traci bowiem siłę wyrazu, a skupienie widza zawisa w mało ekscytującym oczekiwaniu na kulminacyjną eksplozję – jakiś nagły akt gombrowiczowskiego szaleństwa czy chaosu (w rodzaju babrania się w kompocie), który jednak nie nadchodzi. Doskonałe kreacje aktorów – szczególnie Grzegorza Falkowskiego, Grzegorza Młudzika i Arkadiusza Buszki – którzy z pasją wygłaszają długie monologi i raz po raz przypuszczają brawurowe szarże w pojedynkach na słowa, okazują się zaś niewystarczające do tego, by stworzyć porywające widowisko. Zwłaszcza że w budowaniu napięcia nie pomagają aktorom ani kostiumy (zaprojektowane przez Wandę Kowalską), ani scenografia (według pomysłu Marka Brauna). Utrzymane w minimalistycznym tonie (stanowiącym znak rozpoznawczy Anny Augustynowicz), surowe i bardzo proste w formie, podkreślają, że prezentowany na scenie obraz jest zaledwie „szkicem" stworzonym naprędce w brudnopisie Henryka – zwykłego człowieka, który dopiero wprawia się w rolę wielkiego demiurga. Rozjaśniające widownię światło akcentuje dodatkowo umowność prezentowanej sytuacji, upodobniając spektakl do próby generalnej. O taki efekt pewnie chodziło reżyserce, która położyła wyraźny nacisk na siłę języka, dbając o to, by ważne filozoficzne kwestie mogły odpowiednio wybrzmieć. Jednakże świadomość, iż oglądamy fantasmagoryczną wizję bohatera wypróbowującego swoje kreatorskie umiejętności, zdaje się sprawiać, że podświadomie oczekujemy na barwny rozbłysk jego możliwości, tę kolorową iluzję, którą tak bardzo pragnie się otoczyć i pośród której chciałby dalej żyć.

Dzięki skondensowaniu i uniwersalizacji oryginalnej treści „Ślubu" Augustynowicz udało się stworzyć bardzo aktualny spektakl o tym, jak wszyscy dziś przed sobą gramy, starając się uchodzić za „najlepsze wersje siebie", które bez przeszkód realizują wszystkie plany i odhaczają zadania na checklistach. To ważny głos w tożsamościowym dyskursie rozwijającym się na fali poradników o panowaniu nad każdym aspektem życia oraz rosnącej potęgi wirtualnej rzeczywistości, epatującej zdjęciami pięknych uśmiechniętych ludzi, którzy dzień zaczynają ćwiczeniami z osobistym trenerem, a kończą kolacją z czarnym kawiorem.

 



Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny Szczecin
26 października 2016
Spektakle
Ślub