Grünberg/ Zielona Góra: bliskość w dystansie
"Nie ma nieludzkich świństw..."1) Historia powszechna w "Trash Story" Marcina Libera - historia "świństw" powszechnie wmiatanych pod dywan odległych dat i wydarzeń - to historia indywidualna. Niepokojąco bliska. Jak Zielona Góra - miejsce akcji "Trash Story". Holokaust i Irak spotyka tu każdego.I nikt nie jest czysty – utytłani w historii, jak w ziemi na scenie, są wszyscy, włączając widownię, w przeważającej mierze – zielonogórską, z ziem poniemieckich... Ale „nie bójmy się dyskomfortu,” 2) szepcze, tym razem, reżyser „III Furii” i "grzebie" w śmietnisku historii. Grünberg/Zielona Góra jest stara jak człowiek – przypomina. Bez kompromisów, egzaltacji i… wojen. „Trash Story” Libera jest opowiadaniem o wojnie. Przerażającą bliskością w dystansie. Taka jest nasza kondycja.
Właściwe działania wojenne w „Trash Story”, a raczej para-wojenne, rozgrywają się na linii scena – widownia. Liber przypuszcza atak frontalny na widza – i nie odpuszcza ani na moment – na poziomie obrazu, dźwięku i słowa. Spektakl rozpoczyna kronika filmowa w… Grünberg. Bo nie jesteśmy w teatrze, ale w sali kinowej z czasów wojny (miejsce kurtyny zastępuje ekran projekcyjny). A zaraz potem – w samym centrum wydarzeń: pośród fanatyków na placu zgromadzeń przemawia Hitler. Szeroki czarno biały obraz z ekranu zagarnia widownię. Wielopunktowość perspektywy i zbliżenia na stojących w kolumnach dają wrażenie namacalnego sąsiedztwa, czy wręcz uczestnictwa. To czasowy i przestrzenny nokaut, w towarzystwie przeszywających dźwięków – urywanych jak seria z automatu. 1: 0 dla Libera i Aleksandry Gryki, kompozytorki muzyki.
Po projekcji, dziesięcioosobowy chór Ursulek z Grünberg, interesujący twór dramaturga Michała Pabiana, uderza skomasowanym słowem. U Magdy Fertacz, autorki „Trash Story”, Ursulka jest tylko jedna. U Libery jest ich dziesięć. Ubrane w skromne suknie pensjonarek, z białymi kołnierzykami, a po „żniwie śmierci” – w dożynkowe kwiecie (brawa dla Grupy Mixer za kostiumy). Są w różnym wieku, ale w położeniu tym samym – Grünberg/Zielona Góra… Jedna za drugą opowiadają swoje historie – część z nich jest autentyczna. (Pabian wplótł w monologi kobiet fakty z życia rodzin aktorów i z życia własnych przodków z okresu wojny.). Pedagożka miejska, malarka, restauratorka, farmaceutka, handlarka, lekarka, studentka, architektka, organizatorka Grünfest i kierowniczka chóru śpiewają po kolei pean pt. Grünberg. Każda na własną nutę, ale kończą jednakowo: „ To była duża stodoła, pożegnałam się i poszłam”.
„Trash Story” Libery to, przede wszystkim, narracja, a właściwie narracje o wojnie. Listy z wojny – dosłownie i w przenośni. Nikt do nikogo tutaj nie strzela. Wojna sensu stricto jest zakopana w słowach, za siedmioma górami. Co więcej, na scenie nikt na nikogo nie patrzy, ani nikt do nikogo nie mówi. „Trash Story” to ciągnący się monolog, upstrzony gdzieniegdzie dialogowymi epizodami, które i tak podszyte są monologiem (nasyconym gombrowiczowską synczyzną i matczyzną rodem z „Babel” Elfriede Jelinek). Skąd w takim razie ta krew na widowni? I słowo „stodoła” w ustach widza?
Za narracją stoi dziesięć odrębnych narratorek Pabiana. I widz. Dziesięć konkretnych indywidualności patrzy na widza i mówi do widza. Liber zrywa z zamknięciem postaci w scenicznym dialogu i otwiera je monologiem na widownię jako adresata (ofiarę) tegoż monologu. Bez pardonu. Frontalnie. Bo narratorzy u Libera mówią najczęściej frontem do widowni. Statycznie, w symetrycznych rzędach. I bez koloratury. Tworzą monolit na scenie. A gdy scena pozbawiona jest głębi, zderza się z widownią. „Trash story” to właśnie takie zderzenie teatralne. Bez huku kul armatnich i rozlewu krwi na scenie. W akcie opowiadania. Ursulki i pozostałe postaci uobecniają się dopiero w kontakcie z widzem, od teraz już uczestnikiem wydarzenia – masowych samobójstw w stodole.
Niezbywalną zaletą spektaklu jest delikatność na jaką muszą zdobyć się aktorzy chcący przekazać przeraźliwie brutalne treści. Tutaj tragedii nie trzeba podkreślać ani podkręcać. Wystarczy ją w sposób „prosty” wydobyć z siebie, a ona dotrze na widownię niezwykle ostro i wyraźnie. Jednak żeby osiągnąć tak wysoką aktorską formę, oprócz talentu potrzeba olbrzymiego wysiłku włożonego w pracę nad rolą. To zapewne wiele godzin rozmów, wewnętrznych rozważań, werbalnych projekcji własnych i niewłasnych propozycji, a także nieustanne konfrontowanie się efektów z inscenizacyjnymi zamierzeniami i na przykład możliwościami współczesnego języka.
Widz/uczestnik „Trash Story” dialoguje z Liberem w ciszy jednostkowego doświadczenia. Ale czy to nie widz jest bardziej wymowny? O „Trash Story” nie można mówić. W „Trash Story” balansujemy na progu prawdy niewysławialnej – prawdy o człowieku. Grünberg/Zielona Góra. W „Trash Story” trzeba się wsłuchać bezpośrednio i – osobiście.
1) "Trash Story", Magda Fertacz
2) Marcin Liber w wywiadzie dla Radia Zielona Góra
Monika Gorzelak
Dziennik Teatralny
23 czerwca 2012