Gruzini dzierżawią „Wiśniowy sad"

Rzeszowski Wiśniowy sad zapamiętam na długo, przede wszystkim ze względu na wstrząsającą finałową scenę pożegnania Raniewskiej (znakomita w tej roli Mariola Łabno-Flaumenchaft) z jej dotychczasowym życiem oraz niemniej poruszającą scenę niedopełnienia się relacji Łopachina (Robert Żurek) i Warii (Dagny Mikoś).

Pierwsza z nich dzieje się niepostrzeżenie. Sad i majątek sprzedany, byli mieszkańcy właśnie go opuszczają, a my jesteśmy świadkami mikroscen rozmów towarzyszących wyjazdowi. Nie wiadomo, kiedy na scenie zostaje nagle tylko Raniewska i ze łzami w oczach wygłasza kilka słów, będących esencją treści Wiśniowego sadu: O mój kochany, mój najdroższy piękny sadzie! Życie moje, moja młodość, szczęście moje, żegnaj! (tłum. A.L Piotrowskiej). Mariola Łabno-Flaumenchaft wyrzuca z siebie te słowa, dławiąc się nimi, po czym zaczyna niemo krzyczeć, synchronizując się z dźwiękiem trąbiącego, rozszalałego pociągu, który zmiecie za chwilę nie tylko ją, ale cały jej świat, łącznie z innymi bohaterami dramatu. Przyznam, że od razu stanęła mi przed oczami inna ikoniczna scena rosyjskiej literatury – moment, gdy zagubiona i nieco zdziwiona nagłym impulsem Anna Karenina rzuca się pod pociąg.

Patrząc na Raniewską, pomyślałem, że odniesienie to zaskakująco tu pasuje. Choć będzie ona dalej żyć i „pchać swój pług przez kości umarłych" – Czechowowska opowieść jest przecież w spektaklu Andro Enukidze jakąś retrospekcją z jej dawno porzuconego życia – wewnętrznie właśnie popełnia samobójstwo, skazując się na ziemskie – a może i wieczne – niespełnienie. Odmawiając świadomie dalszej publicznej egzystencji, rzuca całą swoją zbolałą duszę pod pociąg, żeby już na zawsze zamknąć się w grobie swoich własnych wspomnień i życia, po którym nie trzeba było jeszcze – żeby zacytować Maszę z Mewy – nosić żałoby. W tym zaś swoim „grobie" zamienia się w starego, pozostawionego w finale sztuki samemu sobie służącego Firsa – postać, którą w Rzeszowie wycięto, zapewne dlatego, że Raniewska udatnie go w tej koncepcji dubluje i zawłaszcza. Może dlatego też wciąż porusza kwestię jego leczenia, pytając w gruncie rzeczy o leczenie samej siebie.

Inną sceną, pozostającą na długo w pamięci, jest ostatnia rozmowa Warii i Łopachina, rozmowa, która miała ich do siebie zbliżyć na tyle, żeby mogli się wreszcie połączyć. Jej paradoks u Czechowa polega na tym, że im bardziej chcą to zrobić, tym bardziej się od siebie oddalają, przekonując się dojmująco na własnej skórze, że same chęci w ludzkim życiu nie wystarczą. Że muszą się zdarzyć jeszcze sprzyjające okoliczności, inaczej wiele spraw, wyglądających na niemal pewne, się nie udaje. Dagny Mikoś i Robert Żurek grają tę scenę koncertowo; na powierzchni powagi tej rozmowy stopniowo zaczyna się pojawiać jakaś piana błazeństwa, coś, czego żadne z nich się nie spodziewało, a co natychmiast pozwala im ukryć swój wstyd i zażenowanie deklaratywnością, potrzebą przekładania głębi uczuć na słowa, te nieszczęsne szeleszczące dźwięki. Koncertem aktorskim jest też sekwencja wzajemnych spojrzeń i drobnych gestów, wykonywanych mimochodem przez Mikoś i Żurka – to scena z gatunku tych, których nie można zaplanować, bo każdy element jest tu niczym bilardowa kula, poleci tam, gdzie została właśnie skierowana. Owa rozmowa rzeszowskich aktorów w rolach Czechowowskich kochanków, tej parodii Romea i Julii, złożona z niepotrzebnych słów, emocji, ukrywanych spojrzeń, jawnych gestów okazała się wczorajszego wieczoru aktorską grą perfekcyjnych bilardowych trafień, żeby w swej treści ukazać nam się jako ludzka życiowa katastrofa dwojga poczciwych i głęboko nieszczęśliwych ludzi. Wielkie dla nich obojga brawa, choć Robertowi Żurkowi kłaniam się w pas najuniżeniej. Uważam bowiem, że wreszcie na rzeszowskiej scenie zagrał postać i rolę godną swojego niezwykłego talentu. Wreszcie miał okazję pokazać pełen wachlarz umiejętności i emocji, rozpiętych pomiędzy znakomitą literaturą, teatrem czy szerzej sztuką a głębią ludzkiego doświadczenia, zapisaną w DNA Czechowowskich postaci. Brawo.

Co do samej koncepcji Enukidze, jest ona niezwykle interesująca – brak jej bowiem „konkretności symbolicznej", przypisanej na przykład tytułowemu wiśniowemu sadowi – ale ma się wrażenie, że gruziński reżyser nie przemyślał do końca komunikatywności niektórych scenicznych rozwiązań (kwestia balu czy rewolucji, o której na przykład w spektaklu słyszę, ale jej w postaci teatralnych znaków czy narracji nie widzę), wierząc zapewne bezgranicznie w inteligencję i teatralną erudycję publiczności (oby nie w genialność własnych zabiegów). Z tym zaś jest różnie, wato więc przypilnować, żeby każdy z nas, widzów, dostał odpowiednie wędki do łowienia grubych ryb, rzekomo pływających w teatralnym stawie.

Każdy liczący się i szanujący festiwal rozpoczyna się w tym roku Wiśniowym sadem, tym samym uważam MFS TRANS/MISJE TRÓJMORZE za rozpoczęte i szanujące się, liczyć się zaś z nim będę do 29 sierpnia.



Tomasz Domagała
Domagała się kultury
3 września 2021
Spektakle
Wiśniowy sad
Portrety
Andro Enukidze