Heiner Müller był Polakiem

Przyzwyczailiśmy się już do tego, że najlepsze inscenizacje Heinera Müllera nie pochodzą z Niemiec, a jeśli pochodzą, to są tworzone przez zagranicznych reżyserów - pisze w Die Welt Matthias Heine, po berlińskich występach "Szosy Wołokołamskiej" Barbary Wysockiej

Najwybitniejszym przykładem tej zasady jest inscenizacja "Anatomii Tytusa" Johana Simonsa, która pod koniec minionego dziesięciolecia wywarła tak silne wrażenie, iż wywindowała Holendra na stanowisko dyrektora monachijskiego teatru Kammerspiele.

Z perspektywy polskiej Müller również wygląda lepiej. Jest świeższy. Młodszy. Mniej retro. W przypadku "Szosy Wołokołamskiej", pokazywanej na scenie Berliner Festspiele, jest to też kwestia wieku twórców: zarówno reżyserka Barbara Wysocka, jak i aktorzy: Adam Cywka, Rafał Kronenberger i Adam Szczyszczaj mają około trzydziestki. To, co wykonują w pięciu Müllerowskich scenach o zdradzie w historii komunizmu, można spokojnie nazwać ponownym odkryciem.

Müller napisał te krótkie sztuki w latach 1984-1986, tuż przed swoim milczeniem spowodowanym rakiem oraz końcem komunizmu. Na szczęście nie zawierają one tej szorstkiej metaforyki seksualnej, która w jego późnych sztukach jest tak trudna do zniesienia. W swojej historiozofii zupełnie słusznie zakłada on, że niemiecki komunizm nie zaczyna się od Karola Marksa, Róży Luksemburg i Teddy\'ego Thälmanna, tylko od tytułowej moskiewskiej trasy wylotowej, na której w zimie 1941 roku zatrzymano niemiecką ofensywę, co stało się punktem zwrotnym II wojny światowej. Funkcjonariusze enerdowscy, którzy w tych dramatach doświadczają powstania roku 1953 oraz nieco trwalszego buntu młodzieży w latach sześćdziesiątych, nie mają wątpliwości, komu zawdzięczają możliwość budowy socjalizmu w swoim kraju: czołgom, które są tu czczone jako prawie boska siła historyczna. Rosyjski dowódca w pierwszych dwóch sztukach (według powieści Aleksandra Becka) oraz kierownik fabryki w scenie o czerwcu 1953 roku modlą się o przybycie tych kolosów bitwy. Komuniści nie wierzyli w Boga - wierzyli w stal, a dyktator, który przysyłał te czołgi, chciał być ze stali i dlatego nazwał się Stalinem.

W inscenizacji Wysockiej ich potęgi nigdy nie zobaczymy - pozostaje ona mityczna. Najważniejszymi rekwizytami są trzy staromodne biurka. Nawet jeśli czołgi umożliwiły komunizm, został on urzeczywistniony takimi biurkami. Za nimi siedzieli zarówno planiści z huty, jak i pracownicy bezpieki.

Także filmy Lei Mattausch, prezentowane w tle, zaledwie zaznaczają coś historycznego: jazda samochodowa przez zaśnieżony las, dokumentacja ze statku wielorybników i tym podobne. Aktorzy zmieniają się na odsłoniętej scenie za pomocą kostiumów i peruk. I w jakiś sposób polski język daje tej sztuce dodatkowy wymiar - bez stawiania płaskiego znaku równości. Artystom z Polski te treści historyczne są dobrze znane, jednak Wysocka mówi: "Nie staram się opowiadać tekstem Müllera polskiej historii. "Szosa Wołokołamska" jest utoworem o uwikłaniu człowieka w historię i w system polityczny. To jest uniwersalny tekst".

Barbara Wysocka była u nas dotąd znana przede wszystkim jako aktorka. Grała przewodniczkę muzealną w filmie Roberta Thalheima "Na koniec przychodzą turyści" (2007) o chłopaku odbywającym służbę zastępczą w obozie Auschwitz. "Niemieckie" tematy widocznie jej pasują, obok Heinera Müllera inscenizowała także "Kaspara" Handkego oraz polską prapremierę "Lenza" Büchnera. Jej spojrzenie na dzieło Müllera jest wolne od tego zacietrzewienia, które paraliżuje naszą recepcję tego klasyka. Müller sam dostrzegał ten problem, dlatego życzył sobie przed śmiercią, by jego dzieła inscenizowali Frank Castorf i Robert Wilson. Ale i młody Castorf, i Amerykanin zaplątali się w zakurzonych pajęczynach już wtedy skodyfikowanej recepcji. Może w Niemczech jeszcze wciąż jest za dużo nieślubnych wdów obu płci po Müllerze, które się czepiają ustalonych sposobów gry, ponieważ poeta jest częścią ich przeszłości.



Matthias Heine
Die Welt
27 grudnia 2011