Henryk Ryl - z perspektywy czasu

Mija właśnie 70 lat od powstania Teatru Lalek Arlekin w Łodzi, upłynęły z górą cztery dekady od ostatniej pracy reżyserskiej Henryka Ryla, kilka miesięcy temu obchodziliśmy 35. rocznicę jego śmierci. Można przyjąć, że coraz mniej osób pamięta tego twórcę, a z pewnością spektakle, które zrealizował. Sam widziałem jedynie nieudaną replikę Lekarza mimo woli Moliera wystawioną jako przedstawienie dyplomowe studentów białostockiej szkoły lalkarskiej w roku 1980.

Nie jestem pewien, czy Ryl sam dokończył ten spektakl. Jego praca ze studentami, podczas której domagał się wiernego powtarzania wszystkich gestów i działań aktorów Arlekina z czasów premiery w Łodzi, budziła liczne protesty i konflikty. Ale, jak to w życiu bywa, realizacja szkolna była formą podziękowania za podarowanie Akademii Teatralnej wspaniałego księgozbioru. W tamtych czasach nikt nie miał takiej kolekcji literatury fachowej obejmującej publikacje z całego świata. Pomieszczenie szkolnej biblioteki nosiło odtąd (przez jakiś czas) nazwę „Lektorium Henryka Ryla", a on sam mógł jeszcze raz wystąpić w roli reżysera.

To było dawno temu. Od tego czasu wszystko się w Polsce zmieniło. Wszystko, co było dziełem życia Henryka Ryla. Nie ma państwowych teatrów lalek. Ich miejsce zajęły teatry samorządowe, wywiedzione wprawdzie z dawnych instytucji państwowych, ale jednak poddane lokalnym układom, sympatii i preferencjom. Nie ma zespołów teatralnych, przynajmniej w takim sensie, jak ongiś, gdy szef artystyczny cierpliwie budował wokół swojej wizji prowadzenia teatru zespół, niekiedy przez wiele lat. Dzisiejszy system kontraktowy wobec dyrektorów wyklucza szansę tworzenia własnego zespołu. Z zastanym, można się porozumieć lub nie, można zbudować płaszczyznę wzajemnej współpracy, albo wejść w długotrwały konflikt. Jedno i drugie zdarza się i obserwujemy to niemal na co dzień. Nie ma centralnego sterowania repertuarem i polityką teatrów – i całe szczęście! Nie ma środowiskowych liderów, jakimi byli przez kilka dziesięcioleci Henryk Ryl, Władysław Jarema czy Jan Wilkowski, których gusty, opinie, upodobania, a i artystyczny smak, wyznaczały kierunki działań wielu teatrów. Nie ma sporów, dyskusji i polemik na temat uprawianej przez nas sztuki. Każdy twórca jest dziś równoprawnym artystą, nie oczekuje akceptacji czy opinii środowiska, wystarczy mu krąg współpracowników, przyjaciół, „statystyczne" sukcesy, które utwierdzają w słuszności wybranej drogi i dają poczucie satysfakcji. Nie ma w związku z tym działaczy patrzących troszkę szerzej niż własne teatralne podwórko. Nie ma wreszcie przedstawicieli środowiska reprezentujących nas w strukturach rozmaitych stowarzyszeń, zwłaszcza międzynarodowych, nawet jeśli same te struktury są nieco uśpione, wycofane, oczekujące na jakiś nowy impuls, który nada im sens w całkowicie zmienionej rzeczywistości XXI wieku. Nie ma zatem tego wszystkiego, co Henryk Ryl współtworzył. Z czasów Ryla przetrwała fasada: gmachy teatrów, coraz ładniejsze i coraz lepiej wyposażone, wieloosobowe zespoły pracowników teatru, choć niepomiernie mniejsze niż przed laty. Pozostały instytucje, działające w zasadzie tak, jak on i jemu podobni budowali je w końcu lat 40. XX wieku.

Jakiś czas temu Teatr Lalek Arlekin w Łodzi przyjął imię swojego twórcy. W foyer teatru powieszono ożywiony portret, z którego Henryk Ryl spogląda na przechodzących widzów, przybiera rozmaite miny, puszcza oko do patrzących, wykonuje dziwne tiki, krzywi się i uśmiecha. Dla tych, którzy go pamiętają – przywołuje przeszłość. Taki był Ryl. Rzecz jasna nie tak zmechanizowany, bogatszy w nastrojach i działaniach, ale to on. Jak wizerunek ten działa na dzisiejszą publiczność – nie wiem. Przechodzący widzowie wyobrażają sobie eleganckiego, nieco zwariowanego staruszka strojącego miny, statecznego ojca-założyciela, artystę teatru?

Młode pokolenie lalkarzy w zasadzie nie zna Henryka Ryla. Nawet po odbyciu zajęć z historii polskiego lalkarstwa pozostają w głowie klisze, dwa standardowe zdania: że to jeden z „ojców" powojennego polskiego lalkarstwa i twórca Arlekina. Wymienienie któregokolwiek z jego przedstawień okaże się zbyt trudne. Ale chyba prawdziwe będzie stwierdzenie, że spektakle Ryla, tworzone głównie w Arlekinie, nie przetrwały próby czasu. Zachowały się wprawdzie pieczołowite scenariusze jego przedstawień, pełne komentarzy, projektów scenograficznych, rozpisanych na sytuacje scen. Nie wiem, czy poza Henrykiem Rylem ktoś inny w taki sposób dokumentował swoją twórczość. Dziś te egzemplarze znajdują się w zbiorach Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego, szczęśliwie przetrwały, ale mogą być jedynie dokumentacją minionych epok, materiałem, który interesuje historyka. Niemal nikt ich nie zna. Tymczasem nikt też nie zajął się jego spuścizną. Okolicznościowe teksty powstające przy okazji kolejnych jubileuszy Arlekina powtarzają w zasadzie to, co napisali poprzednicy. A szczęśliwie o Rylu napisano sporo. I o jego teatrze, i aktorach, i wreszcie o nim samym. Henryk Ryl też przyczynił się do istotnego wzbogacenia tej refleksji. Napisał w swoim życiu więcej niż jakikolwiek inny polski lalkarz. Jako pierwszy opisał swoje doświadczenia teatralne z lat wojny i powojennego okresu w publikacji Dziewanna i lalki (Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1967). Współtworzył pierwszą poważną powojenną publikację o polskim lalkarstwie, wydaną wraz z Janem I. Sztaudyngerem i Henrykiem Jurkowskim pt. Od szopki do teatru lalek (Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1961). Napisał dziesiątki tekstów o polskim lalkarstwie publikowanych w „Teatrze Lalek". Z czasopismem tym współpracował od początku lat 50., po jego likwidacji doprowadził do wznowienia tytułu i przez lata był redaktorem naczelnym. W początku lat 80. jeszcze raz doprowadził do reaktywacji czasopisma, które odtąd szczęśliwie trwa do dzisiejszego dnia. Pisał sztuki, tłumaczył z kilku języków teksty literackie i publicystyczne, występował na dziesiątkach konferencji, opracowywał rozliczne sprawozdania, wygłaszał wiele referatów. Teatr lalek pochłonął go bez reszty. Poświęcił mu całe życie. Do lat 70. był jednym z niekwestionowanych liderów środowiskowych, miał armię uczniów, naśladowców i wyznawców. Był pierwszym Polakiem, którego głos liczył się na arenie międzynarodowej. To on wprowadził polskich lalkarzy do UNIMA, on był inicjatorem zorganizowania w Warszawie w 1962 roku Kongresu UNIMA, on zakładał Polski Ośrodek Lalkarski. A był przecież i aktywnym współtwórcą Sekcji Lalkowej ZASP-u, uczestniczył niemal we wszystkich próbach budowania podstaw szkolnictwa lalkarskiego, poczynając od Pierwszej Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek Janiny Kilian-Stanisławskiej. To on kierował zespołami, które przygotowywały upaństwowienie pierwszych teatrów lalek, inspirował i organizował szkolenia lalkarzy, był wieloletnim członkiem państwowych komisji egzaminacyjnych dla lalkarzy. Był tytanem pracy, pasjonatem owładniętym ideą budowania lalkarskich struktur. Zarazem – człowiekiem trudno akceptującym jakikolwiek sprzeciw. Miał charakter porywczy, źle znosił jakiekolwiek kompromisy, choć bez nich nie zbudowałby takiego imperium lalkarskiego, jakie po sobie pozostawił. Bo Rylowi zawdzięczmy nie tylko stworzenie od podstaw łódzkiego Teatru Lalek Arlekin, ale w jakimś stopniu całej struktury powojennego polskiego lalkarstwa. Był jednym z najważniejszych budowniczych tego imperium.

Przyszło mu działać w czasach wyjątkowo skomplikowanych. Najpierw wojna, potem kilkuletni powojenny chaos, wreszcie era socjalizmu. Wojna uczyniła z niego lalkarza. Spędził ją niemal w całości za drutami, w obozie jenieckim w Murnau, gdzie włączył się w prace powstającego zespołu lalkowego, z czasem został jego kierownikiem. W Murnau nauczył się kilku języków, poznał sztukę teatru lalek, spotkał Leona Schillera, znawcę teatru lalek, który wkrótce powierzył mu zadanie stworzenia sceny lalkowej przy Teatrze Ludowym im. Wojciecha Bogusławskiego w Lingen. Z Schillerem wrócił po wojnie do kraju i rzucił się w wir lalkarskich inicjatyw. Sam je inspirował i tworzył. Uratował Jaremową Groteskę przed likwidacją, przyjął do swojego teatru repatriowaną Janinę Kilian-Stanisławską i jej Niebieskie Migdały. Kiedy Jarema powrócił do Krakowa, ustąpił mu miejsca i znalazł nowy cel: zbudował od podstaw łódzkiego Arlekina.

W latach 50. Arlekin był jednym z najważniejszych polskich teatrów lalkowych, swoistą lalkarską szkołą. Stąd wyszło wielu znakomitych aktorów, którzy zasilili wkrótce liczne teatry w innych miastach. A jednak Ryl nie stworzył własnego stylu, nie wypracował własnej estetyki, która byłaby rozpoznawalna. W swojej pasji odkrywania i rozszerzania granic gatunku, choć postrzeganego dość ortodoksyjnie, był eksperymentatorem niezwykłym, przede wszystkim gdy chodzi o środki, jakimi się posługiwał, ale i charakter repertuaru, do jakiego się odwoływał, a nawet odbiorcę swoich przedstawień. Być może to Henryk Ryl zaciążył na polskim lalkarskim eklektyzmie, który stał się zasadą naczelną wielu twórców aż po dzień dzisiejszy: niemal każdy spektakl był mierzeniem się z innym materiałem, formą lalek, rodzajem konstrukcji lalkowych, technologią. Z jednej strony wywoływało to ustawiczny zachwyt nad nieograniczonością lalkarskich środków, nieskończonością granic tego gatunku. Z drugiej, pewien niedosyt doskonałości, a doskonałość w sztuce jest atrybutem wielkości. Ryl odkrywał niezwykłe możliwości lalki, ale też nigdy nie odczuwał potrzeby doskonalenia swoich odkryć. W kolejnym przedstawieniu dotykał zupełnie nowej materii, rozszerzając granice lalkarstwa, ale rzadko schodził w głąb jego tajemnic. To być może jedna z przyczyn, dlaczego wciąż mamy w Polsce sporo interesujących przedstawień i tak niewielu artystów czy teatrów mających swoje wyraziste oblicze. Budowanie tego oblicza wymaga konsekwencji, a nie ciągłego zaskakiwania nowinkami.

W spektaklach Ryla tych nowinek zawsze było wiele. Rodziły się one w Rylowym Arlekinie niczym w laboratorium. To on pierwszy wśród lalkarzy polskich wykorzystał lalki-zabawki, płaskie i witrażowe (Kolorowe piosenki), maski (Wesoła maskarada), lalki żyworękie, cienie, zmechanizowane kukły, przedmioty (Młynek do kawy), hieratyczne figury (Nal i Damayanti), nie licząc wszystkich klasycznych odmian i rodzajów, także poddawanych ciągłym udoskonaleniom i przeróbkom. Jemu przypadło w udziale poszerzanie kręgu repertuaru i przede wszystkim odbiorców teatru lalek, kto wie czy nie najbardziej symptomatyczne. To że Jarema mierzy w dorosłą publiczność, wiadomo było od pierwszej premiery Groteski w 1945, ale Ryl, jeden z najzagorzalszych orędowników teatru lalek – teatru dla dzieci?

Tymczasem to Ryl wystawił już w 1954 roku Lekarza mimo woli Moliera, z doskonałymi Józefem Kaczorowskim w roli Sganarela i Haliną Niedźwiedzką jako Mamką. Przyszło mu zmierzyć się z silnym stereotypem w myśleniu także najbliższych współpracowników, którzy nie kojarzyli lalek z dorosłą publicznością. Łódź to nie był Kraków z Jaremą i jego środowiskiem artystycznym. Ale Łódź to była lalkarska Polska, przed którą Ryl otworzył nowe możliwości teatru lalek. Sam dorosłych nie pozyskał. Późniejsze inscenizacje Słowackiego (Balladyna, Lilla Weneda) adresowane były raczej do młodzieży niż dorosłych, ale to była kolejna próba wyznaczania nowych celów.

W latach 60. Henryk Ryl musiał podzielić się władzą nad Arlekinem. To było swoiste memento, że jednak teatr państwowy nie jest niczyją prywatną własnością. Narzucono mu dyrektora z urzędu. Przez kolejne dziesięciolecie był szefem artystycznym Arlekina. W połowie lat 70. przyszło mu opuścić „własny" teatr. Niektórzy i dziś wiedzą, jak bardzo to boli. Nastał wyjątkowo trudny czas dla Ryla. Przez lata nie mógł się pogodzić z decyzją władz administracyjnych, które zmusiły go do przejścia na emeryturę. Trudów tego rozstania z Arlekinem doświadczył Stanisław Ochmański, jego uczeń i następca w Łodzi, którego sam wybrał. Z czasem Henryk Ryl zajął się wyłącznie POLUNIMĄ, której szefował przez kilka dziesięcioleci aż do śmierci.

Był wspaniałym lalkarzem. Niektórzy zarzucali mu ortodoksyjność. Ale Henryk Ryl świadomie wybrał teatr lalek. I jego adresata – dziecko. Choć miał w swoim dorobku próby mierzenia się z repertuarem dla dorosłych, myślał o dzieciach. Był z wykształcenia pedagogiem. Od przedwojennych jeszcze czasów wierzył, że właśnie poprzez teatr lalek dotrze najgłębiej do dziecka, ukształtuje jego osobowość, wyznaczy jasną drogę, którą młody człowiek będzie dalej kroczył w życie. Wraz z żoną, Marią, prawdziwym pedagogiem teatru, tworzyli system edukacji teatralnej, o którym zapomnieliśmy. Maria Rylowa zajmowała nawet stanowisko pedagoga teatru. Ta płaszczyzna współpracy z widzem nie narodziła się wczoraj, jak się niektórym wydaje. Można się rzecz jasna odwoływać do własnych, choćby międzynarodowych doświadczeń, ale polskie tradycje pedagogiki teatralnej sięgają przedwojennego Baja, a po wojnie podstawy nowoczesnej pedagogiki teatralnej tworzyli właśnie Henryk i Maria Rylowie. Warto by się tym zająć bliżej, przeanalizować metody pracy edukacyjnej prowadzone w Arlekinie Ryla, mimo że dotyczyły innych czasów, innych okoliczności.

Czy nie działalność pedagogiczno-organizatorska okaże się dziś największą zasługą Henryka Ryla? Jego sukcesy menadżerskie nie budzą najmniejszych wątpliwości. Takich herosów możemy policzyć na palcach jednej ręki, być może Henryk Ryl okaże się jedynym w całej powojennej historii polskiego lalkarstwa. Jego działalność wykraczała bowiem daleko poza obszar miasta Łodzi, miała wymiar ogólnokrajowy. Henryk Ryl zostawił swój ślad daleko szerzej. On wpłynął zasadniczo na kształt współczesnego polskiego lalkarstwa.

Tylko czy o tym jeszcze pamiętamy? I czy powinniśmy pamiętać? W czasach, kiedy przywrócono wreszcie polskiemu lalkarstwu równowagę, kiedy obok instytucji mogą funkcjonować zespoły niezależne, twórcy koncentrujący się na rozmaitych projektach, instytucje – w kontekście artystycznym, rzecz jasna – nie są aż tak atrakcyjne. Zwłaszcza że i one co i raz przeżywają jakieś kryzysy artystyczne. Socjalistyczna struktura teatralna, acz miała wiele zalet, we współczesnym świecie jest tylko jedną z możliwości uprawiania teatru. Dobrze, że ją mamy. Zazdroszczą nam tego koledzy na całym świecie, ale dziś wiemy już, że to nie jest warunek konieczny istnienia teatru lalek. W czasach Henryka Ryla niestety był. Lalkarzem można było być wyłącznie w państwowym teatrze lalek. Ten dawał szanse, budził nadzieje, ale i obrastał w złe nawyki, przyzwyczajenia, bywa, że usypiał. I niewiele tu się nie zmieniło od czasów Henryka Ryla, w dobrym i złym tego słowa znaczeniu.

Dzieje Arlekina to jeden z przykładów na zmienne losy instytucji lalkarskiej. Miał Arlekin Ryla czas wzlotów, ale i odcinania kuponów od minionych osiągnięć. Podobnie było i w czasach następców Henryka Ryla: Stanisława Ochmańskiego i Waldemara Wolańskiego. Świetne premiery przynosiły w następstwie chude sezony. Udział w ważnych teatralnych imprezach, w chwilę później zamieniał się w czysto komercyjne występy. Tak z reguły rozwija się każda instytucja. Sukcesu nie sposób zaplanować. Czasem przychodzi. Niektórym udaje się go zatrzymać na dłużej. Ale zawsze przemija.

Teatr Henryka Ryla cechowało nieustanne eksperymentowanie, poszukiwanie nowych środków teatralnych, nowych tematów, pozostając wszak zawsze w kręgu teatru lalek. I w tym sensie był on wyjątkowy. Ale rzadko zdarzało się, zwłaszcza po Nalu i Damayanti z 1962 roku, by jego inscenizacje odniosły prawdziwie wielki sukces, by zapoczątkowały coś nowego, by stały się punktem odniesienia, dokonały jakiegoś wyłomu. Ze „szkoły" Ryla najwięcej wynieśli aktorzy, no i my wszyscy – bo to ważna zasługa Henryka Ryla, że mamy dziś taką sieć teatrów lalek, jaką mamy. Nawet jeśli jest niedoskonała. Że wciąż obowiązuje zwyczaj chodzenia do teatru lalek. Nawet jeśli czasem oznacza pierwszą i ostatnią zarazem wizytę. Że wciąż jeszcze przynajmniej niektórym spośród nas chce się spierać o lalki. Nawet, jeśli to spór z samym sobą.

Działalność organizacyjna, edukacyjna, publicystyczna, międzynarodowa, no i oczywiście fascynacja lalką, jej teatralnymi możliwościami – to najważniejsze pola aktywności Henryka Ryla. Na każdym z tych pół był wyjątkowy. Odniósł sukces i trzeba o tym przypominać.

*
* *
Postscriptum
15 XII 2018 odbył się w Łodzi jubileusz 70-lecia Teatru Lalek Arlekin im. Henryka Ryla. Powyższy tekst znalazł się w okazjonalnym wydawnictwie (Teatr Lalek Arlekin im. Henryka Ryla w Łodzi 1948-2018. Koncepcja i red. Michał Kowalczyk, Teatr Lalek Arlekin, Łódź 2018, s. 19-25). Uroczystościom towarzyszył panel poświęcony Henrykowi Rylowi zatytułowany „Duch Ryla – duch pokoleń czy mit ducha", rozmowa „Regina Elkanowa – zapomniana dyrektor" oraz tzw. czytanie performatywne Balladyny, wg adaptacji Ryla z jego inscenizacji z 1957 roku w Arlekinie.

Warto chyba pokusić się o maleńkie podsumowanie tych uroczystości, bo Arlekin to teatr ważny w historii polskiego powojennego lalkarstwa, w ostatnich dziesięcioleciach nie wyznaczający już kierunków rozwoju lalkarstwa ani artystycznych sporów, ponadto targany licznymi konfliktami, a teraz ze świeżutką dyrekcją Wojciecha Brawera, który niemal otwiera swoje rządy jubileuszem. Co osiągnie? Zobaczymy.

Kilka jubileuszowych refleksji. Najpierw panel Rylowski. Nie wiem, czy przyniósł odpowiedź na ciekawie postawione pytanie. W zasadzie nikt się do niego nie odniósł, choć wiele wspomnień i refleksji panelistów (Ewa Gruda, Henryka Korzycka, Andrzej Polakowski, Jadwiga Sącińska, Marek Waszkiel, Waldemar Wolański) poszerzyło naszą pamięć o Henryku Rylu, który bezwzględnie był organizatorskim geniuszem, wulkanem pomysłów oraz inspiratorem ludzi i idei, ale też człowiekiem o trudnym charakterze. Duch Henryka Ryla powinien zamieszkać na stałe w Arlekinie, skoro teatr przybrał imię swego twórcy. A jest go tam wciąż niewiele. My, niearlekinowcy, pozostaniemy raczej w kręgu mitu ducha, choć za sukces trzeba uznać już tylko istnienie takiego mitu.

Sprawa Reginy Elkanowej jest bardziej skomplikowana. Rozmowa z córką byłej dyrektorki, ale i teksty w jubileuszowym wydawnictwie, znacznie poszerzyły naszą wiedzę o tej zapomnianej postaci, która przez 10 lat (1964-1974) stała u steru Arlekina, będąc szefową Ryla jako kierownika artystycznego. Wszak nikt i nigdy tej nadrzędności nie uznał. Ani Ryl, ani lalkarskie środowisko. I to trzeba jasno powiedzieć. Okazało się, że Regina Elkanowa miała ciekawy życiorys, była osobą oddaną bez reszty Arlekinowi, skoro przyszło jej być jego dyrektorką. W innej konfiguracji, nie z Henrykiem Rylem, pewnie zasłużyłaby na chwałę, jaką cieszą się rozmaici administratorzy teatrów aż po sytuacje dzisiejsze, poczynając od Teatru Narodowego w Warszawie. Ale w tamtych latach była wyłącznie aparatczykiem wyznaczonym, by kontrolować niesfornego Ryla. To nie była wdzięczna funkcja, ale naturalna dla tych, którzy oddali swoje talenty partyjnym poleceniom. Podczas dekady Elkanowej w Arlekinie, w polskich teatrach lalek powstały – by wymienić kilka z brzegu spektakli: Cudowna noc i Gdyby Adam był Polakiem Zofii Jaremowej w Grotesce, Jan Dorman zrobił Którą godzinę, Monika Snarska – Pana Twardowskiego i Słowo o wyprawie Igora, w Marcinku Leokadia Serafinowicz, Wojciech Wieczorkiewicz i Jan Berdyszak wystawili m.in. Najdzielniejszego, potem Wesele i Wandę, Włodzimierz Dobromilski – Złoty klucz w Wałbrzychu, Natalia Gołębska z Michałem Zarzeckim – Ilję Muromca w gdańskiej Miniaturze, Stanisław Ochmański w Lublinie – Ludową szopkę polską i Tryptyk staropolski, Andrzej Dziedziul ukształtował swój niepowtarzalny lalkarski styl, Wiesław Hejno zrobił Czarownice we Wrocławiu, Krzysztof Rau w Białymstoku Kartotekę. A co się stało w Arlekinie, powiedzmy: w Arlekinie Elkanowej? Więc choć dobrze, że jubileusz Arlekina przypomniał jej osobę, chyba nie ma podstaw, by od nowa pisać historię. Arlekin miał trzech dyrektorów: Henryka Ryla, Stanisława Ochmańskiego i Waldemara Wolańskiego. Każdy z nich miał wielkie chwile, ale każdy urzędował za długo. Zwłaszcza Ryl i Wolański. Dlatego łódzki Arlekin jest dziś tam, gdzie jest. Oby Wojciech Brawer wyciągnął wnioski z historii. Trzymam kciuki!

Sięgnięcie na początek do Rylowskiej Balladyny z 1957 chyba tylko wydłuża tę drogę do góry. Jubileuszowe czytanie było sympatyczne. Usadzeni amfiteatralnie na scenie aktorzy z dawnych i obecnego zespołu teatru, całkowicie w czerni, wydobywani punktowymi reflektorami, czytali z przejęciem swoje role. Kilka interpretacji było doprawdy udanych. Na powieszonej z przodu tiulowej kurtynie wyświetlano lalki z historycznego spektaklu. Było wzruszająco. Ale Rylowska adaptacja Balladyny jest anachroniczna, stanowi tylko bryk dramatu Słowackiego. Wszystko się sprowadza do intrygi, do akcji, do kolejnych morderstw i zabójstw. Ograniczone środki szczęśliwie sprawiły, że czytanie zastąpiło pełną inscenizację. Gdyby do niej doszło, pewnie pojawiłby się kolejny repertuarowy knot lekturowy. Tylko czy w teatrze artystycznym o to chodzi? Kilka ulic od Arlekina pokazują, jak współczesna może być klasyka. Czy naprawdę instytucjonalny teatr ma zaspokajać wyłącznie niewyrafinowane (a zwłaszcza bezpieczne) potrzeby widowni, edukatorów i szczególnie władz? Czy o to chodzi w sztuce? Rozumiem, że trzeba grać Czerwonego Kapturka, by nie stracić widowni i zarabiać. Ale w konsekwencji należy śrubować repertuar, wymagania, poziom.

Arlekinowi, tak czy owak, życzę powodzenia! Do następnego jubileuszu!!!



Marek Waszkiel
Blog Marka Waszkiela
17 grudnia 2018
Portrety
Henryk Ryl