Hippisowska podróż w czasie

Miłośnicy słynnego musicalu rockowego HAIR doczekali się wreszcie gliwickiej inscenizacji tego głośnego spektaklu. W najbliższą sobotę, 22 maja, na deskach GTM odbędzie się premiera przedstawienia. Jego reżyserem jest Wojciech Kościelniak, twórca - jedynej dotąd - polskiej realizacji HAIR z Gdyni z 1999 roku. Poprosiliśmy go o rozmowę na temat widowiska, a także ruchu hippisowskiego, o którym musical opowiada

Czym się będzie różnił gliwicki spektakl od gdyńskiej inscenizacji HAIR sprzed 11 lat?

- Przygotowując gdyńską inscenizację, patrzyłem przez pryzmat tego, co się później stało z hippisami. Teraz doszedłem do wniosku, że nie chcę po raz drugi opowiadać historii w taki sam sposób. Postanowiłem skupić się na tym, co hippisi mają nam obecnie do zaoferowania. Niektóre z ich dawnych haseł i zwyczajów uległy bowiem dewaluacji.

Co pan ma na myśli?

- Trudno dziś podchodzić bezkrytycznie do zażywania narkotyków czy uprawiania wolnej miłości. Pewne sprawy pozostały jednak nadal cenne i ważne. Mówię zwłaszcza o sposobie wyrażania spontanicznej radości, rodzaju pozytywnego „świra”, takiej fantastycznej beztrosce bliskiej nawet świętemu Franciszkowi. Można śmiać się z niczego, nie przejmować przesadnie konsekwencjami własnego postępowania, cieszyć się z paradoksów tego świata. To hippisi potrafili i to dawało im radość życia. A mam wrażenie, że dziś nam bardzo brakuje radości.

Czy prywatnie utożsamia się pan z głównym hasłem hippisowskim „Make love, not war”?

- I tak, i nie. Generalnie uważam, że lepiej się kochać, niż wywoływać wojny. To nie ulega wątpliwości. Nie można natomiast popadać w taki absurd, że każdy z każdym może uprawiać seks o każdej porze, w myśl zasady „hulaj dusza, piekła nie ma”. Nie o to chodzi. Wydaje mi się, że na hippisów trzeba patrzeć jak na pewien ruch społeczny, który istniał w określonym momencie historycznym. Przyglądamy się dziś temu zjawisku z oddalenia. Mnie interesuje ten świat taki, jaki był. Widz odpowie sobie na pytanie, co się zestarzało, a co jest nadal świeże i aktualne.

Ruch hippisowski jest nierozerwalnie związany z muzyką rockową. Czy pan ją kocha?

- Bardzo. W ogóle lubię dobrą muzykę, nie tylko rocka. Wychowałem się na muzyce Led Zeppelin, Deep Purple, King Crimson, Jimmy’ego Hendriksa. To jest moja młodość. Do dziś uwielbiam ten gatunek muzyki. Kocham też jednak dobrego punk rocka, chociażby Sex Pistols. Zburzyli mit długich kwiecistych solówek gitarowych, ale w tym była ich siła.

Kto w gliwickim teatrze będzie grał słynne utwory rockowe z musicalu HAIR? Czyżby mieli to być ci sami muzycy, którzy na co dzień grają arie operetkowe?

- Na wszystkich przedstawieniach będą grać muzycy z orkiestry GTM. Jestem przekonany, że dobry instrumentalista potrafi zagrać każdy utwór. Zorientowałem się nawet, że serca muzyków z gliwickiego teatru są znacznie bliższe muzyce rockowej, niż się na pozór wydaje postronnym obserwatorom. Z radością patrzę, jakie włosy mają chłopaki i jak ekspresyjnie walą w bębny.

Scena GTM jest niewielka. Jak w takiej ciasnej przestrzeni przygotować musical wymagający rozmachu?

- Nie jest to łatwe. Trzeba jednak pamiętać o tym, że w całej Polsce nie ma tradycji musicalowych, jak w USA czy w Wielkiej Brytanii. Należy więc pracować w takich warunkach, jakie mamy do dyspozycji, a nie kręcić nosem i narzekać. Skromne środki techniczne nie są najważniejsze. Należy wyeksponować to, co jest istotą musicalu HAIR – ogromną radość życia. Pod tym względem możemy się ścigać z innymi. Nasze przedstawienie będzie właśnie miało takiego „kopa”.

Czy źródłem pańskiej inspiracji artystycznej był m.in. głośny film Milosa Formana?

- Tak, ale w inscenizacji gdyńskiej z 1999 roku. Bardzo cenię Milosa Formana. Sądzę, że Europie lepiej jest nawet znany jego film, niż oryginalny musical HAIR.

W jaki sposób skompletował pan obsadę spektaklu?

- Wszyscy wykonawcy zostali wyłonieni w drodze castingu. Są wśród nich zarówno artyści z GTM, jak i osoby z innych ośrodków. Decydował m.in. wiek. Młodych hippisów nie mogli zagrać artyści w wieku powyżej 30 lat. Byłoby to sztuczne i nienaturalne. Tylko w nielicznych przypadkach pojawią się na scenie starsi aktorzy. Nikt z nich nie grał jednak w gdyńskim spektaklu sprzed 11 lat.

Reżyser gliwickiej inscenizacji HAIR również nie należy do grona trzydziestolatków…


- Rzeczywiście. Urodziłem się w 1965 roku. Życie nie stworzyło mi więc okazji bycia hippisem.

Do kogo adresuje pan swoje obecne przedstawienie?

- W Gdyni tamten musical pokochała młodzież. Z ogromnym zainteresowaniem przyjęli go też widzowie z pokolenia ówczesnych czterdziestolatków. Było to dla nich fantastyczne przypomnienie czasów ich młodości. Na widowni czuło się eksplozję radości, gdy ze sceny rozbrzmiewał słynny utwór „Let the Sunshine In”. Niektórzy mieli łzy w oczach ze wzruszenia. Myślę, że w Gliwicach będzie podobnie.



Zbigniew Lubowski
Miejski Serwis Informacyjny Gliwice
22 maja 2010
Spektakle
Hair