Historia Ognia jest taka...

Każda historia ma kilka stron. To znaczy – wszystko zależy od jej odczytania, od poznania faktów oraz formy ich przekazania. Tak naprawdę ciężko czasem, patrząc z dzisiejszej perspektywy, powiedzieć coś spójnego na temat jakiegoś wydarzenia czy osoby. Coś takiego próbuje przekazać spektakl „W ogień!" w reżyserii Wojciecha Klemma, który można zobaczyć na deskach Małopolskiego Ogrodu Sztuki.

Kiedy wchodzimy na widownię, uderza w nas muzyka. Pulsująca, elektroniczna, w którą można się wsłuchać. Rozglądamy się wokół, a średnia wieku widzów jest raczej wysoka. Przeważają ludzie starsi i od razu przychodzi na myśl pytanie: jak oni odbierają taką muzykę? Czy ona ich drażni, czy starają się ją zrozumieć, a może nawet mają z nią do czynienia na co dzień? Na początku widzimy już więc pewien kontrast: współczesny spektakl o tematyce (jakkolwiek) historycznej skonfrontowany z różnym (często nawet bardziej wymagającym) widzem.

Twórcą muzyki jest Dominik Strycharski, który za pomocą elektroniki i własnego głosu wypełnia salę teatralną dźwiękami. Stoi w czerwonym budynku po starym kiosku. Ma na sobie stary sweter i wygląda nieco surrealistycznie. Przed nim stoi plastikowa figurka Matki Boskiej. Po lewej stronie widzimy pomazany sprayem przystanek autobusowy, a nad całością góruje wielki bilboard reklamowy, na którym jest zdjęcie pustych leżaków na pięknej, czystej, bezludnej plaży. Zbudowana w ten sposób przestrzeń jest jakby „przejściowa" – przystanek jest miejscem oczekiwania, ale raczej czeka się tu rzadko, skoro kiosk nie pełni już swojej funkcji. Możemy nawet pomyśleć, że tam, gdzie kiedyś jeździł miejski autobus, jest teraz pobocze autostrady, a dawne rzeczy niszczeją.

Spektakl „W ogień!" albo zaczaruje widza na wstępie, albo go odrzuci. Nagle ze wszystkich stron zaczynają wbiegać postaci, ubrane w stroje trochę góralskie, trochę sportowe, a z drugiej strony mają elementy militarne. Ciągną za sobą torby z ubraniami i jedzeniem. Wyglądają i zachowują się trochę jak bezdomni, w dodatku tacy, którzy znają się co najmniej z widzenia. Spektakl od samego początku jest bardzo głośny przez witającą widzów muzykę. Za chwilę postaci również zaczną głośno śpiewać, krzyczeć i w ten sposób mocno akcentować swoją obecność. Na scenie dzieje się dużo ruchowo i dźwiękowo, dlatego po spektaklu możemy być nieco zagubieni lub nawet ogłuszeni.

Do końca nie wiadomo, jak zdefiniować obecność aktorów. Na pewno są to osoby, które miały do czynienia z Józefem Kurasiem o pseudonimie „Ogień", ponieważ opowiadają jego historię. Jedna z nich jest prawdopodobnie nim samym – nawet trochę próbuje się tłumaczyć, w pewien sposób usprawiedliwiać swoje działania. Mamy tu bardzo dobre, wyraziste aktorstwo. W tej nieco surrealistycznej przestrzeni postaci tkwią trochę jak dusze w czyśćcu. Szczególnie, że właściwie nie opuszczają sceny i większość skrywa się na przystanku, żeby odpocząć i posilić się, a potem nagle włączają się do narracji.

Widowisko ma pewien charakterystyczny rys spektakli Wojciecha Klemma, które przygotowywał za czasów bycia dyrektorem artystycznym w Teatrze Jeleniogórskim. To mocny, współczesny teatr, który stara się widza nie tyle może przygnieść, ale na pewno zaskoczyć zarówno formą jak i treścią, dając mu do myślenia. Taka była np. „Kariera Artura Ui", której premiera miała miejsce 15 września 2007 roku. Klemm stara się nie pozostawiać widza obojętnym. Szuka historii nieoczywistych, tak jak w przypadku tekstu Mateusza Pakuły o Kurasiu.

Na horyzoncie mamy wyświetlane tłumaczenie tekstu w języku angielskim. Co ciekawe, słowo „partyzanci" widzimy jako „guerillas", a to od razu niesie skojarzenie z działalnością Ernesto „Che" Guevary, który (choć nie jest tu wspomniany) był postacią nie mniej kontrowersyjną niż Józef Kuraś. Z tą różnicą, że na temat „Che" publikacji jest więcej, niż na temat Kurasia. Dlatego z ust postaci na scenie słyszymy właściwie prawie cały czas jedną opowieść, zaczynającą się od słów „Historia Ognia jest taka..." – ale opowiedzianą na kilka różnych sposobów. Sama historia głównego bohatera może kojarzyć się z losami głównego bohatera „Gladiatora" w reż. Ridleya Scotta. Generał Maximus traci wszystko i musi walczyć, żeby uratować siebie i pomścić zabójców swojej rodziny. Kuraś też przekuł swoją traumę w walkę.

Zupełnie niezwykłe są w tym kontekście dwie sceny: kiedy Marcin Kalisz mówi długi monolog, jąkając się niemal cały czas. Druga: kiedy czwórka postaci wypowiada długi tekst chórem, bez zająknięcia przyjmując i podając treść. Historię można poznawać na wiele sposobów. Jedną z najbardziej wiarygodnych form są opowieści. Tutaj jednak co do werbalizacji faktów zachowany jest dystans, ponieważ ile osób, tyle głosów w danej sprawie.

Nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę, ponieważ mamy do dyspozycji swego rodzaju zlepek faktów, opinii, które chyba nie mają szansy być bezstronne. Wiemy, że ktoś taki jak Józef Kuraś „Ogień" żył, był, działał na Podhalu, walczył (często o świat i o siebie). Każdy, kto o nim słyszał ma prawo wyrobić sobie o nim własne zdanie, ale historia nigdy nie będzie obiektywna. Będziemy się o nią spierać, będziemy się jąkać, mówiąc o rzeczach, których nie jesteśmy pewni, ale zdanie możemy wyrobić sobie tylko na podstawie tego, co zdołamy się dowiedzieć. Jest tego jednak często zbyt mało, żeby wydawać sądy.

 



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
30 marca 2018
Spektakle
W ogień
Portrety
Wojtek Klemm