Holly bylejaka czy zajebista

Dwugłos o spektaklu w Teatrze Studio.

"HollyDay" należy do przedstawień, które się odsiaduje jak wyrok - pisze Janusz Majcherek. "HollyDay" broni się świetnym wyważeniem między wzruszeniem a kiczem, pięknymi, filmowymi scenami, rozmachem wyobraźni - uważa Joanna Derkaczew. Nasi recenzenci rozminęli się w ocanach ostatniej premiery w Teatrze Studio "HollyDay" w Teatrze Studio należy do przedstawień, które się odsiaduje jak wyrok. Wrażenie mamra potęgowane jest przez mamrotanie młodzieży aktorskiej. Dwie i pół godziny - bez szansy na przedterminowe zwolnienie. A tymczasem to Michał Siegoczyński, zarazem autor i reżyser, powinien posiedzieć. Z paragrafu o przeciwdziałaniu grafomanii. I nie może stanowić alibi tłumaczenie, że pisząc "HollyDay", inspirował się "Śniadaniem u Tiffany`ego". Talentu nie nabywa się przez dotyk, nawet jeśli bierze się do ręki utwory pisarzy wybitnych, jak Capote. W tekście Siegoczyńskiego, zgoła odwrotnie niż w pierwowzorze, słowa pseudoamerykańskich dialogów leją się bez miary jak woda z przekręconego kranu. Podstawową cechą tych słów jest bylejakość - byle jak mówione byle co znaczą. Mówi się byle mówić, jak w telewizyjnych wypełniaczach czasu ciągnących się seryjnie bez końca. Dawno nie widziałem przedstawienia, które tak długo się kończy. Owszem, jest taki moment, gdy pojawia się na wpół obnażony młodzieniec w białych gaciach o kroju zbliżonym do hajdawerów, który - wyskakawszy się uprzednio na batucie - wykonuje pełen liryzmu układ choreograficzny w stylu "paralityk dotknięty pląsawicą". Człowiek już składa dłonie do grzecznościowych oklasków, ale gdzie tam, jest ciąg dalszy, monotonna kolekcja finałów, które przechodzą w początki kolejnych sekwencji. Widać autor jest tak zakochany we własnych słowach, że nie może się ich dość nasłuchać, a aktorzy zaspokajają jego narcyzm, chyba nawet ze zrozumieniem. Paplanina trojga głównych postaci, tytułowej Holly i jej dwóch przyjaciół-gejów (jakże by inaczej), odbywa się w przestrzeni specjalnie dla tego przedstawienia, by tak rzec, ustrojonej ("Strójcie mi, strójcie, narodową scenę "). Scenograf wywalił pierwsze rzędy widowni (szkoda, że nie wszystkie, bo przedstawienie przez nikogo nieoglądane bardzo by na pewno zyskało) i w raczej ciasnym Teatrze Studio uzyskał rozległy teren gry, z wieloma planami ulokowanymi na dwóch poziomach. Między znacznie zmniejszoną widownią a sceną rozciąga się pusta płaszczyzna z "akcentami" scenograficznymi w duchu minimalizmu - z prawej zimny metaliczny kombajn kuchenny; w centrum obite czerwonym skajem siedziska, które złożone przybierają formę kanapy z oparciem; z lewej rodzaj barowego stołu, który w jednej z sekwencji będzie także oznaczać molo. Na scenie kępa palm oraz centralnie zawieszony ekran - atrybut tak nieodzowny w nowoczesnym teatrze, jak prospekt w barokowej operze. Na ekranie wyświetlane są obrazy fotograficzne i projekcje wideo przedstawiające zarówno postaci z przedstawienia, jak i ikony pop-kultury, m.in. Marylin Monroe i bodaj czy nie Jodie Foster, którą Capote rozczarowany postacią, jaką stworzyła Audrey Hepburn, wymarzył sobie u schyłku życia do roli Holly Golightly w ewentualnym remake`u "Śniadania u Tiffany`ego" (ten temat zresztą przemyka w scenariuszu Siegoczyńskiego). Jest swoistym osiągnięciem reżysera, że rozległej i różnorodnej przestrzeni niemal wcale nie wykorzystuje, większość przedstawienia rozgrywa na pierwszym planie, resztę traktując jako tło (no, owszem, raz w cieniu palm jeden z gejów bierze prysznic - scena zdradzająca powinowactwo z malarstwem Hockneya). Zarazem te przestrzenne nadmiary mają wpływ na rodzaj aktorstwa. Spore partie kolokwialnych pogaduszek w stylu: mówimy jak w życiu, wiecznie na ustach mając słowo "zajebiście", wypowiadane są przez aktorów pozostających w znacznej odległości od siebie i przeważnie zwróconych en face do widowni. To oznaka, że reżyser poszukuje inspiracji formalnych w ślepych, ale modnych zaułkach teorii postdramatycznych (kryzys fabuły, postaci, zasady reprezentacji etc.). Problem wszelako polega na tym, że ta pretensjonalna forma, próbując zakotwiczyć spektakl w odniesieniach do kultury popularnej (filmy, piosenki), w istocie skrywa banał i pospolitość. A nie ma nic gorszego niż teatr, który mówi byle co, bo za chwilę będzie mówił cokolwiek, aż na koniec zostanie z niczym. Joanna Derkaczew - święto uczuć w Studio Rytmiczna fraza "Dnia świra" Marka Koterskiego, językowe eksperymenty Doroty Masłowskiej - czy mogą mieć cokolwiek wspólnego z naszym romantycznym wspomnieniem o dźwięcznym głosiku Holly ze "Śniadania u Tiffany'ego"? A jednak w tekście Michała Siegoczyńskiego inspirowanym opowiadaniem Trumana Capote'a pobrzmiewają i wyboista składnia hip-hopu, i aleksandryn, i tasiemcowe zdania gwiazd kultowych audycji. Nie ma wątpliwości - to już nie Nowy Jork, lecz każde współczesne miasto, w którym rządzą moda, poza i maniera. Siegoczyński zabawnie poodkręcał najważniejsze wątki i motywy kinowego przeboju sprzed lat. Z puchatego kota Holly (Magdalena Boczarska) pozostała jedynie wielka futrzana czapa. Z romansu z sąsiadem Fredem (Piotr Wawer) - trójkąt z Jimem (Antoni Pawlicki), wesołym chłopcem trendy-lans-warszawka. Zmieniły się ambicje i marzenia głównej bohaterki. Zamiast czekać na księcia z bajki, potrafiłaby już zadowolić się małą stabilizacją u boku pary ukochanych gejów. Gotowa byłaby nawet dać im dziecko. I właśnie pokazanie tej potrzeby drugiego człowieka, zgoda na naiwny sentymentalizm, na sceny ciepłe, rozbrajająco czułe i radosne, należy policzyć Siegoczyńskiemu na plus. Jest coś dziecinnie uroczego i smutnego zarazem, gdy czwórka bohaterów siedzi na kanapie, opowiadając o swoich prostych marzeniach. Gdy Holly toczy z Maksem (Mirosław Zbrojewicz) rozmowę życia tak, jakby zapisywała strony tandetnego opowiadania. Czy wreszcie, gdy staje przed publicznością, zapraszając ją do wspólnego świętowania jej wyjątkowego dnia - Dnia Holly. HollyDay. Choć w spektaklu zbyt wiele jest nieznośnie rozwlekłych scen i dialogów, a fabuła skręca czasem niebezpiecznie w stronę perypetii młodzieży z "M jak miłość", "HollyDay" z Teatru Studio broni się świetnym wyważeniem między wzruszeniem a kiczem, pięknymi, filmowymi scenami, rozmachem wyobraźni. Przede wszystkim zaś umiejętnością dostrzeżenia wśród wielkomiejskiego zmanierowania prawdziwych uczuć.

Janusz Majcherek, Joanna Derkaczew
Gazeta Wyborcza Stołeczna
5 marca 2008