I choćby przyszło tysiąc Hitlerów

Inauguracja Warszawskich Spotkań Teatralnych premierą stołecznego Teatru Dramatycznego zakończyła się tyleż efektownie, co skandalicznie, prymitywnie i kiczowato. Powieść Igora Ostachowicza "Noc żywych Żydów" zaadaptowana na scenę przez Marka Kalitę właściwie oddaje główne przesłanie książki, zadumę nad tożsamością naszej stolicy i jej mieszkańców.

Bo żyją wśród nas tacy, którzy wciąż odczuwają głęboki żal za tym, co bezpowrotnie zginęło. Wydaje im się, że słyszą nawet pod podłogą niespokojne szmery, ślad niegdysiejszych sąsiadów, zwłaszcza jeśli żyją w części miasta pobudowanej na rumowisku getta. Mamy też populację wyzutą z wiedzy i pamięci, która małpuje hitlerowskie pozdrowienia i hasła. Tacy ubrani w dresy neandertale oczywiście nie znają wiersza Miłosza "Campo di Fiori" z karuzelą przy płonącym getcie, ale postępują dokładnie wedle wzoru. Spektakl Kality wrzuca do jednego wora wszystkie wątki: Miłosza i kiboli, szmalcowników i kapitana Klossa, "AmbaSSadę" Machulskiego i "Kronikę wypadków miłosnych" Konwickiego/Wajdy, do przesady namnażając odniesienia. Aż do wielkiego operetkowego finału, w którym kukła Hitlera na tle swastyki śpiewa o warszawskiej tęczy z placu Zbawiciela. I to jest gwóźdź do trumny przedsięwzięcia - przesadne wykorzystanie wizerunku w celu obrzydzenia lokalnego incydentu, co pasuje jak pięść do nosa. Szkoda.



Bronisław Tumiłowicz
Przegląd
17 kwietnia 2014