I w kryzysie trzeba jakoś żyć!

Nie ma się co łudzić- nastały ciężkie czasy. Mowa tu nie o wszechogarniającej zimie, tylko o kryzysie, na tyle sprawiedliwym, aby uszczuplić każdego po równo. Mężczyznom zabiera środki do utrzymania kobiet, kobietom- pieniądze na prowadzenie domu, słynne już killerowe "waciki" i inne niewinne przyjemności. Ma jednak to do siebie, że nie zostawia z niczym- uczy przebiegłości, kojarzenia faktów, doskonałej precyzji w każdym, nawet najbardziej nieprawdopodobnym wydarzeniu. Jeżeli skorzystamy z tych cech- ten i następne kryzysy nam nie straszne! Z "dobrodziejstw" patowej sytuacji na światowym rynku jako pierwsza wnioski zaczęła wyciągać niejaka Harriet...

Na pierwszy rzut oka- przeciętna kobieta. Jednak ma ona co najmniej nieprzeciętne hobby- bo tak można chyba nazwać jej zamiłowanie do ryzyka- lubi żyć dostatnio, wykorzystuje swoje wdzięki, by mężczyźni utrzymywali ją. Nie mówmy tu jednak o klasycznym układzie żonaty mężczyzna- utrzymanka. Harriet poszła o krok dalej- posiada dwóch kochanków, z których każdy umiejętnie i systematycznie dostarcza jej dowodów swej miłości. Czasami w postaci ryb, czasami jajek, najczęściej jednak w formie czeków (niestety nie in blanco…), co bohaterka przyjmuje klasą i sobie należną kurtuazją. Oczywiście każdy sądzi, że jest jedynym (na chwilę obecną) mężczyzną w życiu Harriet. Wiedzą oni o byłym mężu, który odsiaduje wyrok w więzieniu, wiedzą o jej matce, wiedzą o przyjaciółce, której mąż jest najlepszym weterynarzem w Australii. Nie mają pojęcia natomiast, że w pewien feralny wieczór całe grono spotka się (nie)przypadkowo w garsonierze kobiety. Na wskutek niesamowitych zdarzeń, intryg, oraz przebiegłości i inteligencji Harriet postaje z tego przysłowiowa „szopka”- główna bohaterka zostaje uznana przez żony swoich kochanków [sic!] za … pielęgniarkę, jej przyjaciółka za pomoc medyczną, pijany w sztok weterynarz za dyżurnego lekarza, jeden z kochanków za zbiegłego męża Harriet, drugi zaś łamie nogę i zostaje zmuszony od odegrania roli męża australijskiej przyjaciółki. Uff, chyba nic nie pominęłam- cała fabuła opiera się na komedii pomyłek, doskonale przemyślanych gagów i humoru sytuacyjnego.

Warto zwrócić uwagę na pierwszoplanową postać, świetnie (w moim mniemaniu) odegraną przez Olgę Adamską. Harriet to kobieta, którą ze światem łączą nieco skomplikowane relacje. Wydaje się, że posiada ona bardzo zdrowy stosunek do swoich kochanków- o ile można tak napisać. Jako osoba trzecia w ich związkach zdaje sobie sprawę, że pełni funkcję „czasoumilacza”, kiedy każdy z mężczyzn ma chwilowo dość ciepełka domowego ogniska. Nie stanowi to dla niej problemu, wręcz przeciwnie- poucza ich, jak należy dbać o żonę, sprawiać, by była szczęśliwa i przede wszystkim nie domyślała się podwójnego życia swego męża. Za to właśnie kochają oni Harriet- jest totalnym zaprzeczeniem klasycznej kochanki. Nie pragnie rozwodu, nie urządza płaczliwych scen, nie wydzwania do ich lepszych połówek. Słowem- pełna sielanka; tu prawdziwy facet może odpocząć od rodzinnych pieleszy.

Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że bohaterka jest w pełni szczęśliwa z tego zdublowanego życia. Ma w końcu czas na dbanie o siebie i pieniądze na dogodne utrzymanie domu. Jednak ja znajduję w niej osobę niespełnioną. Nie szuka już miłości, ponieważ miłość ją zawiodła. Od męża doświadczyła tylko oszustw i upokorzeń. Po tym ciosie postanowiła już więcej nie wiązać się na stałe z żadnym mężczyzną. Za dużo ją to kosztowało. Zaczęła żyć pełnią życia, brać to, co zakochani w niej kochankowie chcą dawać. Wydaje mi się, że tylko dlatego udało się jej grać i w konsekwencji wygrać całą farsę związaną z „Prywatną kliniką”. Wygrała tę potyczkę, ponieważ tak naprawdę zależało jej tylko na jednym- aby cała patowa nieco sytuacja nie ujrzała światła dziennego. Nie chodziło o dobro kochanków, ich żon, lub jej przyjaciółki. Harriet zdroworozsądkowo myślała tylko o sobie, spekulowała co bardziej się opłaca i w konsekwencji odniosła zwycięstwo nad niewiele rozumiejącymi postaciami. Dobrze pomyślane i smutne jednocześnie.

Brawa również dla Jana Banuchy za stroje i dekoracje. Świetnie zaaranżowana garsoniera z różowymi gadżetami była idealnym uzupełnieniem miłosnego gniazdka kobiety, sponsorowanej przez dwóch kochających (?) ją mężczyzn.

Marylin Monroe w jednym z wywiadów powiedziała kiedyś, że (…)”wszystko na co mam ochotę jest niezdrowe, niemoralne lub tuczące (…)”. Polemizując z aktorką zapytam- co po moralność, skoro bez niej też można idealnie sobie radzić?

Polecam „Prywatną klinikę” ze względu na jej komizm, inteligentny humor i lekkie zdystansowanie. Idealna propozycja na wieczór!



Małgorzata Maciejewska
Dziennik Teatralny Szczecin
11 lutego 2010
Spektakle
Prywatna klinika