Ibsen minimalistyczny

Anna Augustynowicz bierze bajkę starą jak świat, otrzepuje ją z kurzu ibsenowskiej tradycji i podaje nam jako ekspozycję ponadczasowej ludzkiej natury.

Dowiadując się, że dziesięć minut spacerkiem od mojego mieszkania będzie grana sztuka Ibsena, czuję osobiste wyzwanie. O Ibsenie nasłuchałam się dużo na studiach, ba, nawet Ibsena czytałam, ale, niewiarygodnie wręcz – biorąc pod uwagę renomę dramaturga – nigdy jego sztuki na scenie nie widziałam. Uzbrojona więc w wiedzę z cudownie zdanej literatury skandynawskiej, ruszam zmienić ten niedopuszczalny stan rzeczy.

„Wróg ludu" jest wyrazem skłonności dramaturga do realizmu krytycznego. Osadzony w rzeczywistości możliwej, nawet jeśli spreparowanej, ukazuje nam subtelną, ale wyraźną krytykę społeczeństwa skorumpowanego, rządzonego kolesiostwem i szantażem. Akcja rozgrywa się w sanatoryjnym miasteczku, które swoją renomę i bogactwo zbudowało na leczniczych wodach. Jednak doktor sanatoryjny, Tomas Stockmann (Łukasz Chrzuszcz) , odkrywa, że wody owe są zatruwane od lat przez miejscową garbarnię, w rzeczywistości stanowią więc zagrożenie dla zdrowia kuracjuszy. Gdy jednak lekarz, z pomocą najstarszej córki Petry (Gabriela Frycz), próbuje wyciągnąć chorą prawdę na światło dzienne, spotyka się z zażartym oporem ludności lokalnej, która – w obawie przed utratą głównego źródła dochodów miasta – uznaje go za wroga ludu.

Ibsena w Ibsenie jest sporo – dusza spektaklu wybrzmiewa swoistą powagą, nie brak jednak elementów humorystycznych, zbudowanych na kąśliwym dla postaci, a miłym dla odbiorcy sztuki sarkazmie. Długie, mówione szybkim i pewnym głosem kwestie aktorzy kierują w stronę publiczności, nawet jeśli są to elementy dialogu z inną postacią. Część tych wypowiedzi, momentami wybrzmiewających jak monologi, tłumaczy tło zaistniałych sytuacji, a fakt, że publiczność ma wrażenie, że to do nich kierowane są te przemowy, umożliwia słowu przebicie się przez ścianę oddzielającą scenę od widowni. Kwestie, których rozwlekłość mogłaby być męcząca, angażują dzięki temu zabiegowi odbiorców, którzy mają wrażenie, że są wtajemniczani w sekret, jakim jest dynamika, czy też hierarchia, panująca w mieście.

Patetyczne momentami wypowiedzi postaci równoważy złośliwy humor skupiony w uwagach rzucanych jak gdyby spod sceny przez pana Billiinga (Bartosz Włodarczyk), który, odziany cały na biało, z frywolnym blond loczkiem na czole, jak znużony anioł sarkazmu wyczekuje dogodnego momentu, by krótką uwagą podważyć powagę całej podniosłej przemowy akurat wygłaszanej na scenie.

Pani Augustynowicz honoruje ibsenowską tradycję, jednocześnie sztukę unowocześniając poprzez tchnięcie w nią ukochanego przez masy ducha minimalizmu. Ogranicza liczbę postaci, czego przykładem jest ukazanie obecności młodszych dzieci państwa Stockmann jedynie poprzez projekcję nagrań dwójki bawiących się dzieci, lecących w tle w trakcie zmian scen, kiedy faktyczni aktorzy wędrują po scenie niczym w symulacji labiryntu. Interesującym puszczeniem oczka do widza jest to, jak proste gry dzieci zdają się kpić z zagrywek dorosłych postaci, kopiących dołki jeden pod drugim.

Komentarz Ibsena o salonie urządzonym zgrabnie, lecz bez przepychu, zdaje się być wzięty za słowo święte. Scenografia (Marek Braun) ogranicza się do elementów niezbędnych, jak krzesła, na których postacie siadają, czy stół, przy którym obradują na spotkaniu ludowym (które, swoją drogą, ludowe jest tylko w wyobraźni; jak pisałam wcześniej, liczba aktorów jest ograniczona, statystów brak). Luksusem zdaje się być obecność żyrandola, jednak i on pełni swoją funkcję – wskazuje nam, że mimo swojej skromności, rodzina jest nieźle sytuowana.

Zabawę tradycją i oddechem świeżości widzimy w kostiumach. Tomasz Armada prezentuje nam przekrój przez całe spektrum – od długiej, prostej sukni Katerine Stockmann (Karolina Głąb), która nie odwróciłaby głów na ulicach, którymi spacerował Ibsen, po ekstrawagancki, ognisty kombinezon kapitana Horstera (Tomasz Mycan), który bardziej przynależy do okładki Vogue niż ulic, którymi szłam w zeszły piątek do teatru.

Niezwykle pomysłowym zabiegiem jest ulokowanie Tomasa w całym spektaklu. Nawet jeśli teoretycznie nie powinno go być w danej scenie, jego obecność wybrzmiewa nieustannie – i to nie tylko metaforycznie, w kwestiach innych mówiących o lub do niego, ale również dosłownie – postać, zwrócona do widzów plecami, w cieniu i przygarbiona, siedzi na wzniesieniu przed sceną. Jego fantomowa obecność przyczynia się do wzmocnienia wrażenia, jakie na widzu sprawia jego finalne wejście na scenę – odwraca się do nas, skąpany w świetle, a kwestia wypowiedziana – w końcu – jego własnym głosem (dotychczas głosu użyczała mu córka) pada przy akompaniamencie budzącego niepokój hałasu. Równie szokujące co jego efektywne wejście są rzeczy, które mówi. Zamiast skupić się na odkryciu trujących wód, mówi o odkryciu o wiele większym – grzmi ze swojego wzniesienia o zatrutych umysłach i sumieniach. Gotów jest iść – sam, jeden – na wojnę z całym miastem, a nawet wierzy, że on – ponownie: sam, jeden – całą tę wojnę wygra. Ogromne uznanie należy się panu Chrzuszczowi, bo choć możliwości aktywnej gry ma on stosunkowo niewiele, w swojej krótkiej chwili chwały daje radę fenomenalnie dać wyraz szaleństwu, jakie opanowało doktora.

Temat dziejących się za zamkniętymi drzwiami machinacji władzy, przekłuwania gorzkiej prawdy w ładnie brzmiące kłamstwo czy alienacji mniejszości o poglądach niewygodnych – szczególnie, gdy jest on wytykany tak wyraźnie jak u Ibsena – stanowi pigułkę niemalże zbyt gorzką do przełknięcia, ale „Wróg ludu" serwuje ją mimo wszystko w sposób angażujący, intrygujący. Interpretacja pod kierownictwem pani Augustynowicz prezentuje nam się jako wersja prostsza, odświeżona, stworzona z myślą o teatrze nowoczesnym.

To, że Ibsen wielkim dramaturgiem był, wiadomym jest, ale w Teatrze Nowym w Poznaniu odkrywamy na nowo, że mniej (często) znaczy więcej.



Katarzyna Szczęsna
Dziennik Teatralny Poznań
6 października 2022
Spektakle
Wróg ludu