Impresja na tematy społeczne

Teatr wydaje się być miejscem pozornie spokojnym, a nawet bezpiecznym. Teatr może jednak być trybuną społeczną, mówić o rzeczach ważnych dla społeczności za pośrednictwem sztuki, ma więc i możliwość podjęcia tematu buntu, rewolucji, niepokojów społecznych. Nie jest to nowość na polskiej scenie teatralnej - wystarczy wspomnieć inscenizacje "Sprawy Dantona" w reżyserii Łysaka albo Klaty. Bunt jest jednak leitmotivem dziejów i taka myśl zdaje się przyświecać Marcinowi Liberowi, który na deskach poznańskiego Teatru Nowego wystawił "Dyskretny urok burżuazji".

Scena na początku zaskakuje sterylnością bieli. Kontrastuje z nią postać w czerni - to dosyć banalny pomysł, ale ta postać ma do wygłoszenia wcale niebanalną mowę. Powiada o terroryzmie, o izolacji, o bieli, o ciszy. O deprywacji sensorycznej, czyli o zamierzonym usunięciu bodźców. Cierpi. I kiedy w tym monologu rozpaczy i wykluczenia szczytuje, otacza ją ośmiu mężczyzn w kaftanach bezpieczeństwa, wykrzykujących manifest terroryzmu. Słowem-kluczem jest zaangażowanie.

Ciemność, głośna muzyka, wytrącająca ze stanu otępienia i na scenie pojawiają się tytułowi burżuje. Ładnie ubrani, eleganccy, trochę staroświeccy i przez to sztampowi. Wraz z nimi pojawia się nowy element - projekcja filmowa "Dyskretnego uroku burżuazji". Liber wybrał obszerne fragmenty filmu i podjął próbę zainscenizowania ich przez aktorów. Film staje się więc równoprawnym składnikiem spektaklu, nawet jego bohaterem - na nim koncentruje się uwaga, to on konstruuje napięcie dramatyczne, prowadzi akcję. Luźno powiązane ze sobą sceny o ludziach z wyższych sfer, którzy umawiają się na wspólną kolację, lecz ciągle coś im staje na przeszkodzie, to jednak dzieło skończone. Cały dowcip, tragizm, czarny humor to zasługa reżysera filmu, nie spektaklu. "Dyskretny urok burżuazji" to film surrealistyczny i taki też chwilami jest spektakl. Twórcy nie ukrywają sztuczności podwójnej sytuacji, w której znaleźli się aktorzy, widać więc ekrany z wyświetlanym tekstem, nikt nie silił się nawet na mówienie z pamięci. Naśladują to, co dzieje się na wielkim ekranie za nimi, trochę dodając od siebie, ale niezbyt wykraczając poza konwencje narzucone przez film Bunuela. Ten dualizm sytuacji teatralnej i kinowej jest ciekawym zabiegiem, podkreśla fałsz rzeczywistości, w której przyszło poruszać się bohaterom, ale nie jest pomysłem do końca wyeksploatowanym. W efekcie widz ma wrażenie, że uczestniczy w próbie czytanej albo dubbingu, koncentruje się zbytnio na akcji na ekranie, która odwraca uwagę od gry aktorskiej. Jeśli miał to być żart z meta teatralności, to na pewno interesujący, ale niespecjalnie udany, bo za mało ironiczny. Kiedy akcja przyspiesza, na scenie pojawiają się coraz to nowe osoby i film miesza się z tekstami Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Franki Rame, poczucie realności i racjonalności zatraca się do reszty. Teatralny obraz czasu wrzenia przynosi rewolucję, a z nią przemoc, strach. Symbolem triumfu staje się kobieta w gumo filcach - prosty obraz, ale też przerażająca wizja.

Dwoistość narracji - filmowej i teatralnej - powoduje także rozmycie głównej myśli. Przewija się, owszem, temat terroryzmu, pomimo ujęcia w kontekście lat 70. w Niemczech i RAF ciągle aktualny. Film jednak podejmuje go wyrywkowo. Spektakl natomiast posługuje się prostą retoryką - poprzez kolaż filmu z tekstami dramatycznymi kontrastuje młodych i starych, dzieli ich na gorących terrorystów i spasionych przestępców. Rodzi się bunt, dławiony w zarodku przez wszechmocnych starych i przezwyciężony przemocą przez młodych. Nakręca się więc spirala przemocy i nienawiści, o którą prosto winić burżuazję, która i tak ma krew na rękach. Niedaleko stąd już do komunistycznych haseł, ale twórcy poznańskiej inscenizacji lawirują, unikają jednoznacznych ocen. I dlatego ze sceny zwraca się do nas matka terrorysty, a mężczyźni "walczący dla lepszej sprawy" śpiewają "Something Stupid". Takie pomieszanie konwencji niczego nie wyjaśnia, przeciwnie, jeszcze bardziej gmatwa. Do tego stopnia, że rodzi się pytanie - po co ten bunt, po co podpalać ten świat?

Matka terrorysty w obliczu uwięzienia jej syna formułuje akt oskarżenia; zamordowana kobieta opowiada o swojej śmierci tak, jakby czytała serwis informacyjny; inna opowiada o koszmarze więzienia. Każda z nich personifikuje rewolucję, która jest początkiem i końcem, która jest ciągle obecna, choć marginalizowana, która nie potrzebuje upiększeń, wyrafinowania i tła. To na pewno najmocniejsze, najlepsze momenty spektaklu. Te kobiety swój świat podpaliły, nie tłumaczą się ze swoich decyzji, powtarzają raczej pytania, na które same nie znalazły odpowiedzi. Tym razem w tle nie ma filmu, tym potężniejsze wydaje się więc słowo. Redefiniowanie w najprostszych słowach, relacja "z drugiej strony" silnie umotywowana psychologicznie i budząca emocje, nie zniecierpliwienie - to coś, czego zabrakło burżujom Bunuela. Te momenty organizują niespójną nieco narrację, opisują brutalny świat, opromieniony dyskretnym urokiem burżuazji. I dla tych momentów naprawdę warto zobaczyć ten spektakl.



Ewelina Szczepanik
Teatr dla Was
29 listopada 2012