Instytut Goethego - instytut ignorancji

W „Instytucie Goethego" Cezary Tomaszewski przenosi nas w charakterystyczną dla siebie rzeczywistość. Jest dużo tańca, kabaretowości i przerysowania. Jest zabawa formą, parę udanych dialogów i... ogromny, niedopuszczalny dla reżysera teatralnego brak wrażliwości kulturowej.

Do zamku Książ w Wałbrzychu przybywają goście zaproszeni na wspólne czytanie „Cierpień młodego Wertera". Osobliwości tu niemało, niemal każdy z bohaterów nosi znaczące imię. Jest doktor Weltschmerz, pani Pustka czy generał Und Drang. Czytanie się rozpoczyna, co jakiś czas przerywane zniknięciem kolejnej litery z imienia Wertera - każda z nich gaśnie wraz ze śmiercią jednego z gości. Przybyli jak u Agaty Christie bezskutecznie próbują zgadnąć, kto odpowiada za morderstwa. Akcja powoli się rozkręca... i staje w miejscu. Sceny zaczynają się dłużyć, a przedstawienie mimo paru udanych śpiewanych momentów wydaje się niepotrzebnie ciągnąć.

Tomaszewski w swojej sztuce łączy to, co znamy już z jego wcześniejszej twórczości. Groteskowe tańce i popularne utwory zestawione są z powagą bohaterów, strojów i gestów. Wszystko podkręca interesująca scenografia Macieja Chorążego i Agnieszki Klepackiej. Wnętrze wyjęte z zamku Książ dobrze gra z kabaretowością na scenie. I całość byłaby naprawdę interesująca gdyby nie... ten przeklęty Blackface.

Blackface to rasistowski sposób ukazywania Afroamerykanów przedstawiający ich w stereotypowy i uproszczony sposób. Ma służyć do żartów i stawiać czarnoskórych w złym świetle. Kiedy zobaczyłam aktorkę pomalowaną czarną farbą, z domalowanymi ustami przez dłuższą chwilę myślałam, że się przewidziałam. Potem doszły kolejne myśl: „jak można było tego nie zauważyć", „jak ktoś mógł dopuścić do czegoś takiego"? Następnie zaczęłam wypierać: „pewnie to zabawa formą, komentarz do samej Christie i jej twórczości". Dopiero później przeraziłam się własnym racjonalizowaniem, czegoś, co nigdy na scenie współczesnego teatru nie powinno się zdarzyć.

Kiedy Weronika Krówka zaczyna grać, powoli osuwam się w fotel, bo niestety nie przewidziałam się. Blackface nie jest jedynie nałożoną farbą, a całą gamą uwłaczających i odczłowieczających stereotypów, którymi aktorka rzuca ze sceny. Nie pomaga tu ani ostatnia scena (symboliczne oddanie głosu kobietom), ani świetna gra na pianinie.

Co gorsza reżyser zdaje się tego nie rozumieć, a na pytanie widza o powód zastosowania podobnego środka artystycznego, zespół teatralny odpowiada, że przecież w Wałbrzychu nie ma czarnoskórych aktorek.. I niestety to najgorszy grzech sztuki Tomaszewskiego - ignorancja kulturowa, na którą w dzisiejszym teatrze nie można sobie pozwolić.



Julia Downarowicz
Dziennik Teatralny Wałbrzych
8 kwietnia 2019
Spektakle
Instytut Goethego