Jacek Mikołajczyk: Grać normalne spektakle

- Musical jest bardzo szerokim nurtem we współczesnym teatrze muzycznym i sceny różnej wielkości i o różnych możliwościach mogą odnaleźć w nim swoją niszę. To właśnie robimy my - staramy się wystawiać musicale „nieoczywiste" - mówi Jacek Mikołajczyk, reżyser i dyrektor Teatru Syrena w Warszawie, w rozmowie z Tomaszem Miłkowskim w Dzienniku Trybuna.

Tomasz Miłkowski: Syrena od początku istnienia była teatrem rozrywkowym. Dominowały składanki między rewią a kabaretem, zdarzały się pozycje komediowe i od czasu do czasu coś dla dzieci. To był trochę teatr przedwojenny, a trochę rozrywka wedle przepisu „sojusz świata pracy z kulturą i sztuką". Czy z tym rodzajem widowisk dzisiejsza Syrena zrywa?

Jacek Mikołajczyk - Nie tyle zrywa, ile akceptuje stan faktyczny. Tak naprawdę, żaden teatr nie proponuje już tego rodzaju repertuaru, nie działa w takiej formule. Klasyczne składanki w Syrenie jako propozycja nie jubileuszowa, ale codzienny repertuar, powstawały ostatnio za dyrekcji Zbigniewa Korpolewskiego. Syrena nie tworzy ich zatem już od ponad dwudziestu lat. Trudno byłoby do nich wracać. Preferujemy teatr muzyczny oparty na opowieści, choć nie odżegnujemy się w żadnym razie od rozrywki. Muszę jednak zaznaczyć, że dotyczy to naszej klasycznej sceny. W Bistro składankową rewię przygotowaliśmy. To „Nogi Syreny", typowa wiązanka piosenek i kabaretowych skeczy. Stworzyliśmy ją w dodatku w formule kawiarnianej. To się sprawdziło i nie widzę powodu, żeby tego nie próbować powtórzyć.

W repertuarze Syreny pojawiały się w przeszłości spektakle muzyczne, czasem wodewile, a nawet musicale. Czy musical to przyszłość Syreny?

- Moim zdaniem tak. Musical to bogata tradycja i ogromny repertuar, ciągle się powiększający. Formuła wymyślona przez Amerykanów świetnie wkomponowała się w wiek XX i czasy późniejsze. Za jej pomocą możemy dyskutować o otaczającym nas świecie, wykorzystywać najnowsze trendy w muzyce popularnej i utrzymywać żywy kontakt z widzami. To bogactwo i potencjał aż oszałamiają. Możemy grać musicale broadwayowskie i tworzyć własne. Możliwości są praktycznie nieograniczone. Musical jest bardzo szerokim nurtem we współczesnym teatrze muzycznym i sceny różnej wielkości i o różnych możliwościach mogą odnaleźć w nim swoją niszę. To właśnie robimy my - staramy się wystawiać musicale „nieoczywiste", czyli niekoniecznie z najgłówniejszego nurtu, ale przede wszystkim takie, które mają wrobię pazur krytyczny, społeczny czy psychologiczny.

Sukces musicali za pańskiej dyrekcji napawa optymizmem. Czy wobec tego jest w stolicy miejsce na jeszcze jeden teatr muzyczny?

- Oczywiście. Udowodniliśmy, że na naszej scenie mieszczą się musicale, że możemy je produkować nie rujnując finansów teatru i eksploatować zachowując równowagę między kosztami a wpływami, z wkalkulowanym zyskiem z eksploatacji. To jedno z naszych założeń - w warunkach finansowych i technicznych, w jakich działamy, proponować jakościowy teatr muzyczny. Jeżeli to się udaje i dopisują nam widzowie, to nie widzę żadnego powodu, żeby w dwumilionowym mieście, jakim jest Warszawa, nie było miejsca dla drugiego teatru muzycznego. Zwłaszcza że nasz repertuar jest inny niż Teatru Roma, wystawiamy inne musicale, bardziej kameralne i niszowe.

Kogo - po dość radykalnym liftingu Syreny - uważa pan za idealnego widza tego teatru?

- Idealnym widzem Syreny jest ktoś, kto lubi w dobry jakościowo sposób spędzać wolny czas, nie unikając teatru poruszającego różne krytyczne wątki, choć odwołującego się ciągle do modelu teatru popularnego. Skład widowni jest też regulowany ceną naszych biletów - do 120 zł za bilet, co nie jest kwotą niską. Te ceny dyktowane są przez koszty wystawiania spektakli muzycznych. Silą rzeczy celujemy w klasę średnią. Oczywiście, przychodzą do nas także zapaleni fani musicalu. To jedna z moich największych radości jako wieloletniego popularyzatora musicalu - że w Polsce doczekaliśmy się już takiej grupy i że stale ona rośnie. Niektórzy z takich widzów przychodzą na każdy tytuł kilkakrotnie. Znamy się z nimi doskonale dzięki mediom społecznościowym i utrzymujemy kontakt. Ci widzowie najbliżsi są tego, co określiłbym mianem idealnej publiczności. Równie wielką radością jest obserwować na naszej widowni studentów. Mamy dla nich wejściówki, dzięki którym bilety stają się bardziej przystępne cenowo, ale zdaję sobie sprawę, że nawet uwzględniając to, wizyta w Syrenie bywa dla nich przedsięwzięciem kosztownym.

Czy premiera oryginalnego autorskiego musicalu Wojciecha Kościelniaka „Kapitan Żbik i żółty saturator", to zapowiedź, ze w Syrenie znajdzie się miejsce dla rodzimej twórczości musicalowej?

- Tak, to jeden z filarów naszego repertuaru. Wcześniej wystawiliśmy „BEMA!" Macieja Łubieńskiego i Michała Walczaka, więc polskich propozycji nie jest w naszym repertuarze tak mało. Obecnie, kiedy planujemy przyszłość po koronawirusie, rodzima twórczość w różnych formułach - większych i mniejszych spektakli - jest jednym z naszych priorytetów.

Syrena od lat miała „ciągoty" do tworzenia nowych przestrzeni teatralnych - a to w bufecie, a to na zapleczu, gdzie pokazywano kameralne spektakle kabaretowe albo spektakle poświęcone jednemu artyście, np. Włodzimierzowi Wysockiemu. Ostatnio też pojawiały się pojedyncze sygnały, że ta tradycja będzie kontynuowana. Czy to prawda?

- Gramy w teatralnym bistro, gramy w dawnej stolarni. Faktycznie, lubimy odkrywać nowe przestrzenie. Wiąże się to również z tym, że pojawia się u nas oraz u naszych współpracowników mnóstwo ciekawych pomysłów, które jednak nie zawsze nadają się na „zwykłą" scenę. Ta powinna zostać naszą lokomotywą, a wystawiane na niej spektakle muszą się kalkulować. Dlatego intensywnie szukamy różnych przestrzeni, również poza terenem naszego Teatru. Bajkę „Dzieci z Bullerbyn" gramy w Białołęckim Ośrodku Kultury, może uda nam się nawiązać współpracę jeszcze z innymi.

Zespół artystyczny Syreny jest stosunkowo nieliczny. Większość wykonawców jest angażowana do konkretnych spektakli. W czasie pandemicznej kwarantanny aktorzy bez etatów znaleźli się w próżni. Czy teatr taki, jak wasz, poczuwa się do odpowiedzialności za uregulowanie ich warunków egzystencji?

- To bardzo trudne pytanie. Oczywiście, poczuwa się. Staramy się angażować współpracujących z nami artystów do projektów, które realizujemy w czasie pandemii. Praktycznie żaden z nich nie generuje przychodów, więc poza funkcją utrzymywania więzi z publicznością, mają one charakter wsparcia dla naszych aktorów i realizatorów. Zwłaszcza że z niektórymi „nieetatowymi" aktorami współpracujemy bardzo blisko. Bywa, że grywają w trzech, czterech czy nawet - jak rekordziści - pięciu przedstawieniach, trudno więc ich nazywać „gościnnymi". To po prostu aktorzy Syreny. Problem polega na tym, że nasz obecny budżet nie pozwala powiększyć zespołu etatowego. W dodatku w sytuacji pandemii Teatr znalazł się w trudnym położeniu. Jako jeden z warszawskich teatrów, który musi w znacznej części zarobić na swoje utrzymanie z biletów, straciliśmy dużą część wpływów. To nie jest tak, że skoro nie gramy, to nie ponosimy kosztów - nadal płacimy za etaty, czynsz, media itd. Utrzymanie się na powierzchni wymaga prawdziwej ekwilibrystyki, w której mistrzynią jest p.o. dyrektor Syreny Monika Wałecka. Każdy wydany grosz oglądamy z wszystkich stron i nie na wiele możemy sobie pozwolić. Ale oprócz udziału w projektach, wspomagamy także naszych aktorów organizacyjnie przy ubieganiu się o pomoc przewidzianą przez różne programy rządowe i samorządowe.

Trudno sobie wyobrazić musical grany i oglądany z dystansem społecznym. Musiałaby to być jakaś karykatura teatru. Czy wobec tego wielkie, barwne widowiska będą należeć do przeszłości?

- To wszystko zależy od konkretnych regulacji i standardów sanitarnych. Docierają do nas ciągle sprzeczne informacje. To uspokajamy się, to znowu ktoś nam każe myśleć o obostrzeniach jako rzeczy stałej czy też obowiązującej w dłuższym okresie. Jedno jest pewne: musical wymaga po pierwsze, pełnej widowni (nie możemy grać dla połowy czy jednej trzeciej, bo wtedy nie utrzymamy teatru); po drugie, choreografia czy reżyseria gotowych spektakli, a także większości tych, które możemy realizować jako musicalowcy, nie dają się dostosować do wytycznych. W orkiestronie musi zasiąść określona liczba muzyków, nie da się zachować odległości między nimi. Taniec bez partnerowania to abstrakcja w musicalu. Podobnie interakcje w wieloobsadowych spektaklach. Czekamy zatem na konkretne rozwiązania i przez cały czas ślemy, gdzie się da, sygnały o potencjalnych problemach wynikających ze specyfiki teatru muzycznego.

Co pan chce osiągnąć jako szef Syreny, kiedy sytuacja wróci już normalności?

- Chciałbym grać normalne spektakle musicalowe dla pełnej widowni. Lista musicali, które można by wystawić w Syrenie, z tymi fantastycznymi ludźmi, z którymi pracujemy tu na co dzień, jest długa i mogłaby wypełnić afisz nie jednej czy dwóch kadencji. Dociera nam się współpraca z kręgiem artystów, tworzących u nas mniejsze projekty, więc i w tym wypadku pomysłów nie brakuje. Marzy mi się teatr, w którym co roku odbywałaby się duża jak na Syrenę premiera ważnego, pełnoobsadowego tytułu broadwayowskiego lub rodzimego. Uzupełnialibyśmy te repertuarowe lokomotywy repertuarem dziecięcym oraz wszystkimi dziwactwami, jakie przyjdą do głowy nam albo naszym artystycznym przyjaciołom. W październiku i listopadzie 2019 roku zagraliśmy po 50 spektakli w naszym niezbyt przecież dużym teatrze - marzę, by do tego wrócić.



Tomasz Miłkowski
Dziennik Trybuna
6 lipca 2020