Jak się pali 230 złotych?

Czy w ramach teatru repertuarowego jest miejsce na prawdziwy radykalizm

Czy spektakl "Przedostatnie kuszenie Billa Drummonda" w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu nauczy nas chronić nasze ideały? 

Tak, to jest ten spektakl, w którym Wierzchowski pali na scenie prawdziwe pieniądze. =by być ścisłym: anarchistyczne autodafe ma miejsce nie tyle w trakcie przedstawienia, ile w ramach aneksu do niego. Na ten performans może wejść każdy widz, o ile zapłaci 10 złotych za specjalny bilet. Komisja skrutacyjna złożona z trójki aktorów dokładnie przeliczy wpłaconą sumę. W dniu, w którym oglądałem akcję Wierzchowskiego, zebrano 230 złotych. Po podpisaniu protokołu ktoś rozniecił ogień, a reżyser osobiście puścił z dymem swoje honorarium. Braw nie było. Wychodziłem z sali zły, bo w końcu spalono także moje 10 złotych, nie było żadnego triku. Jakby Wierzchowski mi się wtedy napatoczył, to chybabym mu coś zrobił. W tamten wieczór stali pod toruńskim teatrem bezdomni, można było im dać te pieniądze, można było kupić za nie prezenty dzieciakom z sierocińca. A jednak reżyser upiera się, żeby palić je na popiół i posypywać nim głowy, nie wystraszył się nawet doniesienia do prokuratury, jakie złożył jeden z widzów. 

Gest Wierzchowskiego to powtórzenie znanej akcji K Foundation, utworzonej przez muzyka rockowego Billa Drummonda, który w połowie lat 90. spalił milion funtów zarobionych na sprzedaży płyt ze swoją muzyką. Utrwalił to potem i pokazywał na zamkniętych seansach. Do czego to doszło, że poruszają nas tylko najbardziej graniczne doznania? I po co to powtarzać w teatrze? Hipoteza robocza jest taka, że zawsze łatwiej spalić 230 złotych niż milion funtów. Choćby dlatego, że łatwiej je zdobyć. Podejrzewam, że przy siedmiocyfrowej sumie Wierzchowski zawahałby się, na razie trzeba mu wierzyć, że hołduje holenderskiej metodzie szkoleniowej "krok po kroku". Wierzchowski nie jest bożym szaleńcem proponującym polskiemu społeczeństwu powrót do ery wymiany towarowej. Na akt całopalenia przygotowuje nas dwuipółgodzinnym spektaklem.

Najpierw możemy zadzwonić do piątki aktorów siedzących w przeszklonych boksach na scenie. Zadać im pytanie, czy są szczęśliwi, pogadać o byle czym, albo sprawdzić, czy linia widownia - scena działa. Potem musimy wysłuchać pięciu monologów z towarzyszeniem brudnych kompozycji Michała Litwińca. Spektakl jest pełen aktów przemocy. Muzyk na scenie niszczy gitarę, któraś z aktorek rozbija wytaszczone na scenę krasnale ogrodowe. Słuchamy opowieści o komercjalizacji buntu. Wierzchowski szuka sytuacji, w których protest i prowokacja mają jeszcze jakiś sens, pełni funkcję katarktyczne. Jesteśmy świadkami litanii niegodziwości, które ludzie czynią dzieciom. Wybrzmiewa opowieść o Drummondzie na pustyni, ostatnim proroku wyrzeczenia. W fenomenalnie mówionym przez Matyldę Podfilipską monologu wchodzimy w spór z religią, miłość cielesna walczy z miłością duchową, na koniec aktorka nawołuje do wysadzania trotylem kościołów i parafii. A potem znikają słowa i zaczyna się najlepsza scena przedstawienia: "Chaos" - dwudziestoparominutowa suita z podprogowymi obrazami wyłaniającymi się na pół sekundy z ciemności. Wierzchowski bierze rozmach i zadaje cios, trochę na oślep. Oskarża współczesną kulturę, punktuje nasze zakłamanie, chce nas obrazić i poruszyć. I mu się to udaje. Bo ma rzadki dar żarliwości. Umie zarażać swoimi wątpliwościami. Wierzę mu, że obchodzi go to, o czym mówi do nas ze sceny. I jeśli pali ciężko zarobioną forsę, to tak jakby wkładał do ognia rękę. Swąd spalonych banknotów, naszego ciała i duszy czułem jeszcze długo po przedstawieniu.



Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
31 grudnia 2009