Jak się wypieni, to znormalnieje

Rozmowa z Wojciechem Młynarskim o rzeczywistości coraz bardziej nas otaczającej, kryzysie polskiej satyry i książce, która ukaże się w przyszłym tygodniu.

"Gapią się w sufit, wodzą po gzymsie/Wzrokiem niemiłym/Na niskich czołach maluje im się/Straszny wysiłek/Bo jedna myśl im chodzi po głowie/ Którą tak streszczę/Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie/Co by tu jeszcze...". To tekst z 1976 roku. Dlaczego pana piosenki nie chcą się zestarzeć? Wojciech Młynarski: Zawsze starałem się, żeby miały walor uniwersalny i nie dotyczyły wyłącznie aktualnej sytuacji społecznej czy politycznej. Piosenki, w których użyte jest czyjeś nazwisko albo opisany został konkretny fakt, starzeją się najszybciej. Niedawno byłem na przedstawieniu Andrzeja Strzeleckiego "Miłe panie i panowie bardzo mili", które w 80 procentach jest wypełnione moimi tekstami. I rzeczywiście – publiczność reagowała tak emocjonalnie, jakby zostały napisane wczoraj. Było mi bardzo miło. Jednak najwięcej emocji budzi dziś polityka, Polacy dawno nie byli tak podzieleni. Jak pan to ocenia? Napisałem kiedyś piosenkę o wolności. O tym, że ciągle się jej uczymy, a ona nas wiecznie zaskakuje i stawia nowe wyzwania. Jestem za tym, żeby nie kierować się w życiu światopoglądowymi uprzedzeniami, ale przede wszystkim zdrowym rozsądkiem. Trzeba różnić się pięknie. Drogą dyskusji i kompromisów można wypracować wspólne stanowisko. Zdaję sobie sprawę, że w polskiej polityce to dość odległa przyszłość. Z przykrością patrzę na debatę publiczną. Ale mam nadzieję, że ci, którzy, mienią się politykami z prawdziwego zdarzenia, reprezentantami znaczących sił społecznych, nauczą się w końcu porozumiewać bez prostackich naleciałości. Nawołuje pan często, za swoim przyjacielem Jerzym Dobrowolskim, do inteligentnej wymiany myśli... Wszystko przed nami. W okresie PRL, kiedy była cenzura, taki dialog próbowałem prowadzić z publicznością. Wierzę, że i teraz zaczną powstawać miejsca dla inteligentnej wymiany myśli. Bardzo bym chciał, żeby stały się nimi teatry i kabarety. Na razie reżyserzy i satyrycy prześcigają się w politycznych deklaracjach. Polityka zdominowała nawet programy rozrywkowe w telewizji. To się wypieni. Wierzę, że wszystko znormalnieje, a dialog społeczny stanie się piękny. Potrzebne są tylko apolityczne instytucje, które będą służyły państwu i narodowi, a nie jakiejkolwiek politycznej opcji. A co z autorytetami? Czy nie powinny omijać polityki szerokim łukiem? Żyjemy w rzeczywistości, która w znacznej mierze pozbyła się autorytetów. Zostały zdeprecjonowane. Nawet osoby o tak nieposzlakowanej opinii, jak profesor Władysław Bartoszewski, spotykają się z krytyką. Zgadzam się, że ludzie, którzy chcą pozostać autorytetami, powinni być poza partyjnymi układami i promieniować niezależnością. Pan do polityki nigdy się nie garnął. Poza tym, że sympatyzował z Unią Wolności. Nie korci pana teraz, żeby jednak się opowiedzieć? Sympatyzowałem z Unią Wolności dlatego, że było w niej wielu ludzi, których ceniłem. Miałem wrażenie, że jej rdzeń jest inteligencki, a mnie interesują losy inteligencji. Natomiast nigdy nigdzie się nie zapisałem. Starałem się nie być ani za białymi, ani za czarnymi. Bo kiedy jedni i drudzy zaczynali opowiadać głupstwa, to dzięki swojej niezależności mogłem na to reagować. Jednoznaczna konotacja polityczna zobowiązuje do przymykania oczu, a co gorsza – upraszcza myślenie. Dostrzega pan jakieś postacie w polskim kabarecie, które próbują się zmagać z naszymi czasami w sposób dla pana satysfakcjonujący? Kabaret bardzo się zmarginalizował. Nie mówię o grupach studenckich czy poststudenckich, które oglądamy w telewizji. Ale nie ma obecnie zespołów na miarę Dudka czy dawnej Egidy, komentujących aktualną sytuację w zabawnej, inteligentnej formie. W polskiej satyrze jest regres. Są za to podejmowane próby poetyckie. Za bardzo dobrego poetę, który czasem prezentuje swoje utwory w formie kabaretowej, uważam Andrzeja Poniedzielskiego. Innych wymienić nie potrafię. A co pan pisze teraz? Na razie tylko obserwuję. Od dawna niczego nie napisałem, bo mi się ta rzeczywistość wymyka. Obiecuję jednak, że będę próbował. Kazimierz Rudzki miał takie powiedzenie: "A w jaki sposób pan reaguje na coraz bardziej otaczającą nas rzeczywistość?". Dzisiejsza istotnie coraz bardziej nas otacza. Dlatego muszę złapać dystans, spojrzeć na to wszystko z pewnej perspektywy. Do księgarń trafi w przyszłym tygodniu książka "Moje ulubione drzewo, czyli Młynarski obowiązkowo". Co w niej znajdziemy? To szeroki przekrój przez moją twórczość, poczynając od tekstów z lat 60., a kończąc na pisanych w XXI wieku. Jest jednak pewne novum, bo do tej pory prezentowałem piosenki i wiersze w formie niewielkich zbiorów. Ten jest obszerniejszy i znajdzie się w nim wiele tłumaczeń, których dokonywałem z Jacquesa Brela, George'a Brassensa, Włodzimierza Wysockiego i Bułata Okudżawy. Są także moje komentarze do wielu utworów. Ostatni z wielkich polskich tekściarzy, wymieniany jednym tchem obok Jeremiego Przybory, Jonasza Kofty, Agnieszki Osieckiej. Debiutował na początku lat 60. w kabarecie studenckim Hybrydy. Od 1963 roku święcił triumfy na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Współpracował m.in. z kabaretem Dudek i telewizyjną redakcją rozrywki. Nazywany Mistrzem odpowiada: „Proszę tak do mnie nie mówić, ja się jeszcze rozwinę". Ma 66 lat. Lektura nadobowiązkowa Dwieście siedem najbardziej znanych tekstów piosenek oraz tłumaczeń najwybitniejszych światowych bardów, do tego unikalne zdjęcia z prywatnego archiwum Wojciecha Młynarskiego, nawiązujące do tematyki utworów. Fotografie rękopisów (np. jeden z pierwszych wierszy dla mamy napisany w wieku dziewięciu lat). Ale przede wszystkim – arcyciekawe odautorskie komentarze przybliżające kulisy powstania najsłynniejszych tekstów. Ta książka to wyjątkowa okazja uzupełnienia domowej biblioteki o lekturę więcej niż obowiązkową, dla wszystkich.

Krzysztof Feusette
Rzeczpospolita
17 listopada 2007