Janda czyta Białoszewskiego

Oratorium Jandy i Satanowskiego wykorzystuje klasyczny już tekst, który wciąż pozostaje poruszającym obrazem warszawskiej apokalipsy.

W siedemdziesiątą rocznicę powstania warszawskiego, kiedy możemy cieszyć się dwoma filmami na ten temat - dokumentalną, nakręconą przez ówczesnych operatorów kroniką, teraz zmontowaną i udźwiękowioną, oraz fabularnym obrazem w reżyserii Jana Komasy - można się było obawiać, czy coroczna teatralna premiera w Muzeum podoła konkurencji. Czy teraz właśnie sceniczne dramatyzowanie powstania nie wyda się nagle przyczynkarskie i mało istotne? Z duszą na ramieniu wybierałam się więc pierwszego sierpnia na Wolę, dwa dni po uroczystym pokazie "Miasta 44" na Stadionie Narodowym, który nie dość, że stanowił spore przeżycie, to był widowiskiem dla dziesięciu tysięcy widzów, w okolicach północy tłumnie wyległych na ulice. Przypominało to wieczór i noc poprzedzające sześćdziesięciolecie powstania, kiedy to wszystko się zaczęło.

Uroczystość sprzed dziesięciu lat odbyła się z inicjatywy ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, na placu Powstańców, obok budynku Prudentialu, o który toczono walki, a który dzięki pirotechnicznym efektom "zadymił" wówczas jak na słynnym zdjęciu z końca sierpnia 1944 roku. Oprócz tłumu warszawiaków zgromadziła zaproszonych powstańców, przybyłych czasem z innych kontynentów, oraz wybitnych przedstawicieli emigracji i rządu londyńskiego (m.in. Irenę Anders i prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego). Obecni byli także amerykański sekretarz stanu Colin Powell, prezydent Niemiec Gerhard Schröder, który przepraszał za bestialstwo swoich rodaków i wicepremier Wielkiej Brytanii John Prescott. Lech Kaczyński żartował potem, że mało brakowało, a dwaj najbardziej wpływowi politycy na świecie, prezydent Niemiec i USA, byliby obecni na warszawskiej uroczystości. Ten żart jednak dobrze obrazuje sytuację. Tego wieczoru po raz pierwszy próbowano oddać powstańcom sprawiedliwość w skali, na jaką zasługiwali. I to niezależnie od tego, co myślimy o sensie samego przedsięwzięcia. Ukoronowaniem tych starań było też otwarcie Muzeum Powstania, w zabytkowym budynku dawnej elektrowni tramwajowej. Na Woli, gdzie Niemcy i własowcy dokonali rzezi ludności cywilnej.

Powstańczą rzeczywistość wskrzesił wówczas fragment "Pamiętnika z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego, odczytywany przez aktorów, z towarzyszeniem muzyki Krzysztofa Knittla, wykonywanej przez orkiestrę, chór i instrumenty elektroniczne. Utwór poety rozbrzmiewał na miejskim placu jakby to było najbardziej naturalne miejsce jego prezentacji, choć ma on przecież cechy zupełnie prywatnej relacji. Perspektywa zwykłego cywila, jaką przyjął autor, rejestrujący porywy i agonie podwórek, piwnic i barykad, okazała się najbardziej sensowną strategią dla opisania bohaterskiego, ale tragicznego w skutkach zrywu, za który zapłaciło całe miasto. Los powstańców, o których tylko docierają wieści, splata się u Białoszewskiego nierozerwalnie z losem cywilów i miejscem walk, stając się kroniką walczącej Warszawy. Padają adresy i opisy konkretnych działań: skrótowe, ale niesłychanie obrazowe, a jednocześnie stanowiące syntezę tego, czym żyło miasto. Operujące zapisem dźwięku, koloru i zapachu, rejestrujące fizyczny i emocjonalny stan walczących i wyczekujących. Pamiętam Stanisławę Celińską, mocnym głosem, ale bardzo spokojnie wypowiadającą tę relację: wobec słuchaczy, ale i wobec murów miasta. Młodziutką Agnieszkę Grochowską, Piotra Adamczyka, Władysława Kowalskiego, który niegdyś, w serialu "Kolumbowie", grał jednego z głównych bohaterów. I przedziwny triumf Białoszewskiego, opisującego hekatombę widzianą z piwnicy: genialnie oddającego puls walczącego miasta.

Nic dziwnego, że dekadę później, po eksperymentach młodych reżyserów, którzy co roku usiłowali trzeźwo spojrzeć na mit powstania - raz z lepszymi, innym razem z gorszymi efektami - powrócono do klasycznego tekstu Białoszewskiego, tym razem w przestrzeni Muzeum. Adaptacji "Pamiętnika", co wówczas było dziełem Macieja Wojtyszki, dokonała teraz Krystyna Janda, zarazem reżyserka oratorium, do którego muzykę skomponował Jerzy Satanowski. Skromniej, bo już nie wobec murów miasta i obecnych powstańców, ale w Sali pod Liberatorem, wypowiedziano historię tamtych dni, a jedyną jej ilustracją były snopy światła wydobywające wiszące tam zdjęcia walczących czy bryłę samolotu. Janda czytała tekst, stojąc przy pulpicie, jak podczas koncertu i jak dekadę wcześniej, a siedzący wokół niej muzycy i śpiewacy operowi podejmowali wywoływane przez relację Białoszewskiego melodie powstańczych piosenek, delikatnie jednak przesterowane muzycznie, funkcjonujące na prawach jawnego cytatu, a nie imitacji tamtego świata.

Istotą oratorium pozostał tekst adaptacji. Opowiada ona historię walk, od Chłodnej i Śródmieścia, poprzez docierające tam wieści o losie ludności cywilnej na Woli, po ogarniętą płomieniami Starówkę i powrót kanałami do Śródmieścia. Omija prywatną historię autora, wybierając to, co dotyczy losu wszystkich. Trzyma się chronologii zdarzeń, choć raz zaburza ją, wybiegając naprzód. Kiedy Janda rozpoczynała swą opowieść, wyglądało na to, że nie da rady, złamie się pod naporem tężejących emocji. Szybko jednak odzyskała panowanie nad sceną. Białoszewski znów zelektryzował słuchaczy. Prywatnością i konkretnością opisu, plastyką i zmysłowością tworzonych przez autora obrazów, co adaptacja jeszcze podkreśliła.

Oto spóźniona łączniczka biegnie na akcję po bruku, slalomem przez gruzy. Ma pewnie piętnaście albo dwadzieścia lat. Starszy człowiek w połowie powstania, kiedy już wszyscy głodowali, oddaje swoją porcję komuś młodszemu. Migawkowe rejestracje najważniejszych potyczek: obrona Pałacyku Michla na Woli, wybuch czołgu pułapki na Podwalu, który pochłonął trzysta ofiar (jedna z mocniejszych scen filmu Komasy i eseju "Kinderszenen" Jarosława Marka Rymkiewicza, powstałych w ostatniej dekadzie). Kapitulacja Starówki oznacza płonące kościoły, pełniące funkcje powstańczych szpitali i stołówek. Sakramentki, dominikanie i paulini do końca wspomagają powstańców, uwijając się w habitach wśród płonących zgliszcz: scena jak z obrazów El Greca, ale to porównanie wydaje się niestosowne wobec piekła ludzkich przeżyć. Właz kanału na placu Krasińskich, z którego schodzono pod ziemię, ostatnia szansa na odwrót. A wszystko to co chwila przerywane modlitwami uwięzionych w piwnicy, litaniami do Matki Boskiej z prośbą o wybawienie od nalotów, przysypania czy spalenia żywcem. Białoszewski dokumentuje przedziwną w tej sytuacji jedność walczących i oczekujących, powstańców i cywili. A Janda podkreśla obecność wszystkich nurtów: AL walczy obok AK, ukazują się gazetki wszystkich opcji, nie ma znaczenia pochodzenie, w momencie rzeczywistego zagrożenia te wszystkie podziały, przed wojną i dziś tak istotne, przestają się liczyć. Wszyscy okazują się powstańcami i biorą udział w walce, z karabinami czy bez. Wszyscy wierzą, bo wszyscy chcą przeżyć, a czegoś się trzeba trzymać, gdy walą się domy, a ulice nie tworzą już znajomego widoku. Widać też, że to właśnie cywile czekają na pomoc Rosjan i w pewnym momencie rozumieją, że jej nie będzie.

Po dekadzie sporów o sens tego zrywu, toczących się także w gmachu Muzeum, kiedy w początkach sierpnia grane są tu kolejne poświęcone powstaniu spektakle, utwór pisany z demonstracyjnie prywatnej perspektywy okazuje się wciąż najlepszą i najmądrzejszą wypowiedzią na ten temat. I lekcją pokory dla naszego mędrkowania po latach. Jest głosem autora świetnie czującego i oddającego ludzkie emocje, ale i pragnienie wolności połączone w jedno ze straszną ceną, jaką za nią zapłacono. Nie kwestionującego tego pragnienia, dającego mu jedynie świadectwo. Cała ta apokalipsa, tysiące poległych i zamordowanych, nie wzbudzają sprzeciwu, choć wzbudzają rozpacz. I to jest prawda o powstaniu. Bardzo przejmująca i bardzo prosta zarazem.

Uderzający jest, mimo upływu lat, prekursorski charakter Pamiętnika, nowoczesność formy - ze względu na obrazowanie i język, świetnie naśladujący temperaturę wydarzeń i emocje bohaterów. A także fakt, że dzieło poety wolne jest od wszelkiej ideologii. W geście zrozumienia, kiedy warszawiacy opuszczają miasto - że teraz, gdy wszystko się skończyło, wraca stary porządek rzeczy. Że w trakcie walki zostawiano najbardziej rannych, a ratowano tych, którzy mieli jeszcze szanse. Białoszewski nie oszukuje, że było lepiej, pokazuje, że zupełnie heroiczna rzeczywistość miała swoje ludzkie granice. Powstanie warszawskie to jednak doświadczenie - tego akurat nie ma w spektaklu Jandy - po którym obóz pracy, do którego trafił autor, jawił mu się jak sielanka, wytchnienie.

Dlatego to próby interpretacji "Pamiętnika", także ta w telewizyjnym teatrze, zrealizowana przez Marię Zmarz-Koczanowicz, z Adamem Woronowiczem w roli głównej - aktorem, który urodził się po to, by zagrać narratora utworu Białoszewskiego i księdza Popiełuszkę - w teatrze ostatniej dekady wydają się najistotniejszymi wypowiedziami na temat warszawskiego powstania.



Kalina Zalewska
Teatr Pismo
22 grudnia 2014