Jentl jak u Singera

W przeciwieństwie do Barbry Streisand, która na podstawie historii przebranej za mężczyznę żydowskiej dziewczyny, Yentl, stworzyła wzruszającą, osobistą filmową opowieść o odkrywaniu siebie i o ostatecznym triumfie wyzwolonej kobiecości,

Talarczyk pokazał Jentł (z kresowym ł) w prawdziwie tajemniczej, mistycznej, a jednocześnie przyziemnej i swojskiej oraz nieco mrocznej scenerii. Takiej naszej, polskiej, wschodnio-środkowej, chasydzkiej.

Jentl jest nietypową młodą Żydówką sprzed stu lat – nie interesuje jej ani małżeństwo, ani prowadzenie domu; zamiast wyplatać chałki i troszczyć się o jak najlepsze przyrządzanie szabasowego kugla, studiuje Misznę i Gemarę, a gdy jej ojciec śpi, przymierza jego tałes i filakterie. Osierocona sprzedaje pospiesznie dom i wyjeżdża z mieściny, gdzie nigdy nie zostanie zrozumiana, gdzie pierwszy lepszy trzynastolatek nadaje się bardziej niż ona do minjan, quorum dziesięciu dorosłych Żydów, którym Prawo zezwala na odmówienie modlitwy za zmarłych. Jentl wyśpiewuje, mimo wszystko, kadisz nad grobem ukochanego ojca, a przed potajemnym wyjazdem obcina swoje długie i gęste warkocze, jedyny ewidentnie blokujący ją element wyglądu, znak przynależności do płci skazanej tylko na rodzenie dzieci i usługiwanie mężczyźnie, na życie pozbawione perspektyw i możliwości rozwoju.

Czy sztuka się zestarzała, czy jej przedstawienie powinno być inne? Moim zdaniem nie. Talarczykowi świetnie udało się pokazać – zwłaszcza w drugim akcie przedstawienia – cudownie barwny i muzykalny, autentyczny żydowski świat, uniwersalny w swojej lokalności. Mentalnie niewiele różni się on od otaczającej nas współczesnej rzeczywistości. Wygląda na to, że nakazy, oczekiwania i nade wszystko pragnienia tkwiące w mężczyznach i kobietach wcale się nie zmieniły. Odwaga Jentl też się nie przeterminowała – nie ustaje ona w poszukiwaniu własnego szczęścia, nawet za cenę strat, kłamstw, niepewności i ciągłego, wyczerpującego zapytywania siebie o istotę wolności i o wierność własnym zasadom. Stając się Anszelem zyskuje szczęście studiowania umiłowanej Tory, bliskość Awigdora, wreszcie oddanie i miłość pięknej Hadas jako wzorowej żony. Jednak traci spokój sumienia, bo wszystko oparte jest na kłamstwie, a kłamstwo jest koniecznością, ale z czasem rośnie i pęcznieje jak wrzód, który musi pęknąć!

Nic dziwnego, że Singer był wściekły na Streisand i (podobno) zarzucał jej, że nic nie wie o Polsce ani o Talmudzie – obsypany nagrodami film z 1983 roku był w swojej wymowie, mimo wierności względem oryginału, bardzo pozytywny, taki... amerykański. Przyjaciel i ukochany Jentl, student jesziwy Awigdor, to w filmie pewny siebie, tryskający żywotnością młody mężczyzna, którego najlepiej opisać słowami insanely hot. A w opowiadaniu noblisty ma on płonące oczy i zmierzwioną brodę, wokół niego czają się demony, a duszą szarpią cierpienia, które być może nigdy nie zostaną ukojone.

I taki był Piotr Chomik jako Awigdor na scenie Teatru Żydowskiego. Posępny, zawsze melancholijny, niepewny siebie, targany namiętnościami, niezdolny do przeciwstawienia się konwencjom społeczności. Aktor pięknie pokazał wrażliwość młodzieńca w scenie wspomnienia po raz pierwszy utraconej narzeczonej, Hadas. Tkliwa, pełna miłości tęsknota podkreślona jest wspaniale muzyką instrumentalną i chórem kobiet... a Awigdor nie potrafi zawalczyć o własne marzenia.

Izabella Rzeszowska w tytułowej roli była jego przeciwieństwem – Jentl jest twarda, zdecydowana, niemal beznamiętna. Jej uczucia widać właściwie tylko w relacji z podziwianym ojcem; może dlatego, że tylko on ja rozumiał? Jentl w wykonaniu Rzeszowskiej ma jaja. Aktorka występuje jednocześnie jako asystentka reżysera i naprawdę sprawia wrażenie ostrej babki, mimo filigranowej postaci i delikatnej urody. Nieźle sobie radzi jako aktorka śpiewająca.

Muzyka jest jednym z piękniejszych aspektów przedstawienia. Skomponowana przez Hadriana Filipa Tabęckiego i wykonywana po części na żywo – Mario Jeka gra na klarnecie, a Marta Maślanka na cymbałach – idealnie uzupełnia scenografię i światła autorstwa Katarzyny Borkowskiej. Twórcy umiejętnie nakreślili postaci kobiet i mężczyzn, tych bardzo oddzielonych od siebie światów – oni z pejsami, w jarmułkach i kapeluszach, na czarno-biało, w chałatach i kitlach, pogrążeni w obrzędach, oderwani od rzeczywistości; one na błyszcząco, atłasowo, z przebłyskami koloru, w obowiązkowych perukach, płaskich butach, skromne i utemperowane, żywotne, zmysłowe, jazgotliwe i mocne. Chór kobiet był przecudny; wzruszające, żywe świadectwo żeńskiej potęgi. A te tańce obu światów na weselu! Wielkie brawa dla twórców, do których grona zalicza się również choreograf Jakub Lewandowski.

Najbardziej aktorsko i wokalnie zachwyca młodziutka Adrianna Kieś jako Hadas – zachwyca jej wdzięczna, delikatna kobiecość, zawiedziona najpierw przez ojca, potem przez narzeczonego, a w końcu przez męża, który wcale nie był mężem. Ona ponosi ofiarę niezdecydowania Awigdora, płaci cierpieniem za decyzje Anszela, to ona niezłomnie trwa w miłości i w roli kobiety – w tej roli, od której uciekła Jentl, w roli zawsze wiernej, tkwiącej u boku mężczyzny duszy, duszy psa.

W przedstawieniu Talarczyka, podobnie jak w filmie Streisand, w finale jest triumfalny śpiew o wolności. Ale nie brzmi on, szczerze mówiąc, jak ostateczne wyzwolenie ani jak raz na zawsze rozwiązanie kwestii różnic między płciami. Raczej zostajemy z pytaniami bez odpowiedzi. Bo czy można mieć wszystko? Czy można być nieśmiertelnym, mieć dzieci, a jednocześnie robić karierę zawodową lub naukową, wracać do ciepłego, zadbanego domu pełnego uczuć i bliskości, a przy tym wszystkim nie musieć troszczyć się o pieniądze?

Oby! Mazel tov.



Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
28 stycznia 2022
Spektakle
Jentl
Portrety
Robert Talarczyk