Jestem, ciągle jestem

Zespół artystyczny spektaklu "Nawiedzenie", czyli studenci Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu otrzymali specjalną Złotą Maskę za dokonania artystyczne. Pana studenci na pana wydziale. W Bytomiu

- Można tak powiedzieć, chociaż może dosłownie to nie moi wychowankowie. Ten wydział powołano w 2008 r., kiedy byłem rektorem. Pamiętam te wszystkie problemy, a było ich niemało. Musiała być odpowiednia ilość profesorów zwyczajnych, samodzielnych pracowników, itd. No, ale ich brakowało. Byli praktycy, ale nie mieli tytułów. Z tego powodu i ja tu przyszedłem, aby dać wydziałowi swój tytuł, żeby mógł zacząć działać. Potem jednak polubiłem tu uczyć. To są troszkę inni ludzie. Wiedzą, ile zależy od treningu, od kondycji. A to są moje ulubione kryteria sztuki wykonawczej od lat. Teraz rozpocząłem zajęcia na drugim semestrze ze studentami drugiego roku. I mam dwa warianty: jak nie będę robił filmu, to dalej ich poprowadzę, a jak zrobię film, no to będę musiał ich opuścić na jakiś czas. Bo tego pogodzić się nie da.

Czyli dwa razy w tygodniu będziemy gościć prof. Jerzego Stuhra w Bytomiu?

- Tak, będę uczyć w pięknym budynku, który razem z ministrem kultury i dziedzictwa narodowego Bogdanem Zdrojewskim i obecną panią rektor prof. Ewą Kutryś otwieraliśmy.

- Dodam tylko, że starania o pieniądze niezbędne na remont rozpoczęły się, gdy właśnie pan był rektorem. Ale wówczas dopadła pana choroba, o której wszyscy mówili. Dzisiaj jest pan człowiekiem zdrowym?

- Dobrze pan powiedział: "dzisiaj". Dzisiaj tak. Nawet bardziej precyzyjnie bym to ujął, o godz. 19., bo o tej porze rozmawiamy. Ale też biorę pod uwagę inne możliwości. Nie krzyczę tylko - hurra, jest dobrze, gdzieś tam w podświadomości, mam zawsze plan awaryjny. Na wszelki wypadek.

Chciałbym pogratulować tej ostatniej nagrody, został pan Człowiekiem Roku. Spodziewał się pan takiego wyróżnienia?

- Zastanawiam się, bo ostatnio jakby... otrzymuję bardzo wiele nagród.

Czym to jest spowodowane?

- Tym, że byłem chory.

Myśli pan?

- No tak.

To nie jest litość tych ludzi, którzy nagle przypomnieli sobie o Jerzym Stuhrze?

-Nie! Tylko radość. Myślę, że dałem samym sobą przykład, jak wiele może dać nadzieja. Że można, że trzeba walczyć. Uzasadnienia tych nagród, które otrzymuję właśnie w ostatnim roku, są przeważnie za hart ducha, za postawę, za niesienie pomocy. Cieszę się z tego, bo dotychczas, to ja tylko bawiłem ludzi. Teraz nagle im pomagam. Mam takie poczucie spełnienia.

Bardzo ucieszyłem się, gdy zobaczyłem pana w telewizji odbierającego "Złote Berło". Wyglądał pan znakomicie!

- Sztab ludzi pracował nad tym, żebym wyglądał jako tako.

Ale widać było, że choroba opuściła pana.

- Na dzisiaj tak. Zawsze już będę mówił: na dzisiaj... Jestem teraz człowiekiem ostrożnym. Zresztą, tak trzeba. Trzeba to w sobie wyrobić. Trzeba być przygotowanym na wiele wariantów. Na wszystko.

Ostatni raz rozmawialiśmy jakieś 5-6 lat temu. To było w Teatrze Korez, po spektaklu "Kontrabasisty". Był pan bardzo spocony i powiedział wówczas: Muszę zrzucić kilkanaście kilogramów.

- Pamiętam, ale dziś kończę "Kontrabasistę" i kropli potu na mnie nie ma.

A później zobaczyłem pana w telewizji, gdy mówił pan o swojej chorobie i był pan bardzo wychudzony.

- Za bardzo. Ale to wszystko było pod kontrolą. Lekarze mówili: Teraz proszę jeszcze tyle przytyć, tu się już zatrzymać, jest dobrze, starczy... Jestem pod tym względem spolegliwy. Robię to, co mi każą, bo mam poczucie, że wszyscy radzą mi dobrze. Jak będę realizował te wszystkie uwagi, to jest jakaś szansa.

W Teatrze Małym w Tychach miał pan zagrać dwa lata temu "32 omdlenia" wg Czechowa. Spektakl został odwołany, dowiedzieliśmy się, że Jerzy Stuhr ma raka.

- Mówimy to dziś, gdy właśnie przekroczyliśmy pięćdziesiąt spektakli w Warszawie. Bardzo Krystynie Jandzie jestem wdzięczny, że na mnie czekała, wierzyła we mnie, wierzyła, że wrócę. Wszak ja sam nie wiedziałem, kiedy to będzie. Jest zwyczaj w teatrze, jeżeli ktoś zachoruje, a spektakl ma ogromne powodzenie, a ten akurat takie miał, to trzeba zaproponować zastępstwo. Napisałem Krystynie, żeby zrobiła zastępstwo za mnie. A ona powiedziała: Nie, będę na Ciebie czekać. Żadnego zastępstwa.... psychicznie nie jestem przygotowana na żadne zastępstwo. Nooo to jest gest przyjaciółki i musiałem się tak spiąć, i takie siły w sobie znaleźć, żeby po niecałym roku rehabilitacji, bo to jest ciężkie przedstawienie fizycznie, wyjść na scenę. No i jestem na razie na niej do dzisiaj.

Czy miał pan chwile zwątpienia w chorobie?

- Często mi to pytanie zadają, a ja mówię po prostu - nie. Może na tym polegała trochę moja wyjątkowość, że ani przez chwilę nie zwątpiłem, nie załamałem się.

Pokonał pan chorobę?

- Tak. Wiedziałem, że nie będzie to miesiąc, będzie to pół roku, może 6-7 miesięcy...

I tak sobie później kalkulowałem, co mi się już udało. Dzisiaj było trochę więcej niż wczoraj, to jutro może mi się uda jeszcze więcej. Doszedłem do tej ławki, to jutro pójdziemy do tamtej, zobaczymy, czy uda się dojść. No nie, jeszcze nie. No to może pojutrze, ale już mam tę drugą ławkę. Z psychologicznego punktu widzenia, to było bardzo słuszne, żeby nie stawiać sobie celów wielkich, tylko cele, które mogę osiągnąć. A później pojawiła się myśl - może w filmie bym zagrał... No i zagrałem. A potem to ostatnie, najtrudniejsze - wyjść na scenę. Wyszedłem. Zagrałem i gram. Ta wiara, nadzieja, że się pokona chorobę bardzo pomaga człowiekowi w normalnym życiu.

Trzeba tak myśleć nieustannie?

- Ten, kogo na to stać, niech tak myśli. Łatwo się o tym mówi, ale w rzeczywistości to jest szalenie ciężko. Lekarze często prosili, abym powtarzał to ich chorym, którzy przeżywali chwile załamań. Bo oni pana bardziej wysłuchają, niż nas. Bo pan jest z ich przedziału. Pan to przeżył. Zdecydowałem się więc mówić. I może te nagrody mi właśnie dają po to, abym mówił, aby mnie pokazać, że można... Ksiądz Arkadiusz Nowak niedawno dał mi nagrodę św. Kaliksta. To nagroda dla tych, którzy pokonali jakąś chorobę i stali się przykładem dla innych. No nie tylko. Bo tam był też wybitny transplantolog, była pani Ewa Błaszczyk ze swoją fundacją, itd., itd. Myślę, że te nagrody też są po to, żeby wskazywać, pouczać, dawać nadzieję, że można chorobę pokonać.

To nie mówmy już o chorobie, mówmy o teatrze. Dziś teatr dla Jerzego Stuhra to w dalszym ciągu misja? Czy może coś innego?

- Oj tak. Teatr zawsze. Z filmem może być różnie. Misja, to chyba za duże słowo, ale może poczucie obowiązku. W tej chwili muszę się pochwalić, że w ośrodku katowickim robię sztukę Aleksandra Fredry dla telewizji. Cieszę się, że są to właśnie Katowice.

A jaka to sztuka?

- "Świeczka zgasła". Dwuosobowa komedia. Ale mam poczucie, że obcuję z klasykiem, że do tego klasyka znowu będę przekonywał szeroką publiczność telewizyjną i 22 kwietnia okaże się czy przekonałem.

Powiedział pan kiedyś, że nie chodzi już do teatru...

- Rzadko chodzę.

... ponieważ nie chce pan oglądać tego, co jest na scenie, że ten teatr jakby troszkę spsiał.

- Nie chcę generalizować, ale powiem, że jednak dużo oglądam różnych spektakli. Choćby z obowiązku, bo często robią je moi wychowankowie. Natomiast... tak, estetyka jest trochę inna. Ale o to nie mam pretensji. To mi się wydaje naturalne. Wszak z każdym pokoleniem zmienia się estetyka. A teatr jest bardzo na to czuły. Bo w teatrze można więcej. W filmie jest trudniej zmienić estetykę. To już trzeba być naprawdę wybitnym artystą, któremu pozwolą zrobić film taki, jaki on sobie wyobraża. To trzeba być Bunuelem albo Fellinim. Chociaż Fellini i tak miał kłopoty ze zrobieniem kolejnego filmu. A w teatrze jest większa swoboda. Zatem młodzi mają inną estetykę, której ja czasami nie rozumiem, albo ona jest mi po prostu obca. Przykład? Kompilowanie spektaklu z różnych tekstów. Faszerowanie Szekspira różnorakimi innymi tekstami, dla mnie jest błędem w sztuce. Ja bym czegoś takiego nie umiał zrobić. A oni tym wcale się nie przejmują.

Młodzi reżyserzy mówią: ja tak myślę, Szekspir mnie zupełnie nie obchodzi, było mi potrzebnych tylko kilka scen z jego dramatu.

- Robią sobie jakiś swój scenariusz, to prawda. Czasem się na to zżymam i mówię: A nie mógłby pan napisać takiej sztuki, jaką pan ma w głowie? Musi pan przycinać tych klasyków? Często to też jest wykorzystywane. Na plakacie nie jest napisane, że to sztuka na motywach Szekspira, tylko "Sen nocy letniej" Szekspira, a naprawdę Szekspira jest tam bardzo mało. Ale młodzież to przyjmuje i akceptuje.

Młodzież tak.

- Bo do teatru przeważnie chodzi młodzież. Mnie się wydaje, że teatr to medium dla młodych. Nawet myślę, że uprawiać teatr większe prawo mają młodzi ludzie niż starsi. Najgorzej jest wtedy, gdy spektakl zmienia się w prowokacyjne epatowanie widza. Na to jestem uczulony i wówczas właśnie rzadziej chodzę do teatru. Jak widzę, że tym się frymarczy. Ale jak ktoś ma przemożną chęć zobaczenia właśnie w ten sposób Szekspira, to jeszcze jestem w stanie to zaakceptować, zwłaszcza że wyrosłem też z takiego buntowniczego pokolenia. No na miarę tamtych czasów oczywiście.

Młodzi się ustatecznili, że sparafrazuję Stanisława Grochowiaka.

- Młody reżyser, na konferencji festiwalu filmowego w Gdyni, gdy właśnie o bunt go zapytano, powiedział szczerze: Ja chciałem się nawet buntować, ale potem zobaczyłem, że to się nie opłaca i zrezygnowałem.

Czyli wszystko musi się opłacać?

- Tak. Nie mówię finansowo, ale może też opłacać się na przyszłość... Większy problem mam z tymi, którzy nie chcą się buntować!

Od paru lat stara się pan o finanse na nakręcenie komedii o człowieku, który wiele przeżył w tym kraju. Czy ten film dojdzie do skutku? Ma mieć tytuł bodajże "Urwany film".

- Już się zmienił tytuł. Był tylko roboczy. Wie pan... może ja byłem zbyt rozpieszczany poprzednimi filmami. Kiedy tylko powiedziałem, że chcę coś robić, natychmiast dawano mi pieniądze. Może te czasy się troszkę zmieniły, może ja już nie należę do pokolenia, z którym wiąże się wielkie nadzieje? Wszak bywa często tak, że urzędnicy, od których zależą pieniądze, również chcą jakby podpiąć się pod nowe pokolenie. Nie wozić się na starych grzbietach. Że kogoś wylansowali właśnie swoimi decyzjami. Okres dwóch i pół roku, to nie jest znowu aż tak długo, aby biadolić. Tym bardziej że już mocno pali się zielone światełko.

Czyli jest szansa na to, że znowu stanie pan za kamerą?

- Kiedy deklaruje udział w moim filmie IT CINEMA, a to dość poważny partner dystrybucyjny i produkcyjny. Już może jestem o krok bliżej do tego celu, ale zawsze muszę być ustawiony na dwa warianty - albo robię, albo nie robię. Ale ciągle mam nadzieję, że robię. I zrobię.

Czytałem o tym filmie, że ma być troszeczkę obrazoburczy. Prawdziwi Polacy nie poobrażają się?

- Zobaczymy jak to wyjdzie, bo może to wszystko będzie już tylko wspomnieniem. Chciałbym, żebyśmy uśmiechnęli się, roześmiali z naszej historii. A nie tylko czołem bili, albo się nadymali, rozdrapywali rany - cośmy to przeżyli. A może przyszedł już czas, żeby się zaśmiać z tego. To na pewno nie będzie czysta komedia. Moje poszukiwania idą zawsze w kierunku komedio-dramatu, łączenia dwóch gatunków, w czym na przykład Włosi są specjalistami. Im to tak lekko przychodzi. Od Felliniego aż po Nenniego Morettiego czy Belliniego. A w Polsce z tym jest zawsze kłopot. Zwłaszcza kiedy sięga się po ciężkie tematy z naszej historii, poważne. Nie potrafimy roześmiać się śmiechem oczyszczającym, a nie wykpiwającym. Bo Polakom dobrze wychodzi taki dowcip wykpiwający, ale śmiech z samych siebie, to już gorzej. To, co Czesi umieją. A my nie. Powiem panu, że bardziej od zdarzeń w tym filmie, interesuje mnie to zestawienie gatunków. Mój poprzedni film "Pogoda na jutro" był blisko tego. Z tym, że tam były poruszane sprawy osobiste, ten będzie mówił też o sprawach obywatelskich. Chcę zatem pójść o krok dalej. To będzie trudne w realizacji, bo ten film będzie rozpięty na przestrzeni sześćdziesięciu lat.

Czyli młodego Jerzego Stuhra zagra Maciek Stuhr?

- Tak! To właściwie jedyna obsada, która w tej chwili jest pewna.

A pan będzie grał siebie?

- Do pewnego momentu. Przy dużej charakteryzacji, cofnę się, powiedzmy, do lat osiemdziesiątych, ale wcześniejsze musi już grać syn. A dzieciństwo jakiś chłopczyk, którego jeszcze nie mamy. To nie będzie film autobiograficzny, będę się tego wystrzegać. To będzie bohater mojego pokolenia, które miało bardzo ciekawe życie. Jakby to opowiedzieć, żeby... umieć się z tego zaśmiać, nie obrażając nikogo.

Krzysztof Kieślowski, mogę powiedzieć pana mistrz?

- W filmie na pewno tak.

-... powiedział o panu: Jerzy Stuhr wydaje mi się dość wyjątkowym w Polsce przypadkiem aktora, który "sprawdza się" we wszystkich gałęziach sztuki, które uprawia, to znaczy sprawdza się i w filmie, i w telewizji, i w teatrze. Z czego to wynika? Myślę, ze decydują o tym dwa elementy, o których warto powiedzieć. Pierwszy stanowi technika, wspaniała technika, opanowana do perfekcji we wszystkich właściwie szczegółach. Druga rzecz, niemniej istotna, przydatna zwłaszcza dla kina, to jego znajomość rzeczywistości A ponad tymi dwiema umiejętnościami góruje inteligencja. (...) On rozumie po prostu wiele z tego, co się dzieje dookoła.

- Jeśli chodzi o inteligencję to powiedzmy, mieszczę się w przeciętnej, ale obserwacja tak. Jestem chyba dobrym obserwatorem, podglądaczem świata i ludzi. A z tą techniką, no tak mi się ułożyło życie, że byłem od początku przeznaczony do teatru. I chciałem moją karierę w teatrze spełnić. I właśnie Krzysztof zjawił się w moim życiu i zmienił mi drogę zawodową i kryteria. Pokazał, że film może być również przepięknym medium do wypowiedzenia się, może czasem bardziej osobistego. No i pociągnął mnie w tę stronę, do spełnienia się również poprzez film. Ale interesuje mnie głównie temat współczesny. Dlatego właśnie kocham teatr kostiumowy, zupełną odwrotność.

I współczesność w filmie?

- Tak. W filmie najlepiej czuję się w tej marynarce. Krzysztof to we mnie wyrobił, dlatego unikałem filmów historycznych. Odmawiałem zagrania w kostiumach i czasem były to bolesne sprawy. Andrzejowi Wajdzie odmówiłem, reżyserowi, który mi dał tyle w teatrze, jak nikt inny. Ale nie mogę sobie wyobrazić siebie z szablą, w kontuszu i z wąsami. Nie przewalczę tego. Są ustępstwa. Sutanna i mundur tak, ale to są najdalej idące ustępstwa kostiumowe.

A jak pan patrzy na współczesną Polskę? Czy my potrafimy jeszcze ze sobą rozmawiać, czy tylko skaczemy sobie do gardeł, aby przegryźć tchawice i udowodnić, że to my zawsze mamy racje, że nasze jest na wierzchu.

- Powiem panu, że nie jestem chyba dobrym interlokutorem w tej sprawie, bo pomału te rzeczy przestają mnie interesować. Tak życie mi się ułożyło, że często przebywam za granicą, a Polska jest takim krajem, że jak z niego wyjedzie się na dwa, trzy tygodnie, to po powrocie już się troszkę mniej rozumie z tego, co tutaj się dzieje. O co oni się kłócą? Bo nie znasz tej praprzyczyny, o co tam poszło. Albo dziwisz się, że mijają trzy lata od Smoleńska i dalej się kłócą... A jak już nie bardzo rozumiesz o co chodzi, to troszkę zainteresowanie tym spada. Przestaję się zajmować tymi kłótniami, tym zacietrzewieniem. Dużo przebywam we Włoszech, tam też politycy strasznie się kłócą. Och, jakie tam są awantury! Ale powiem panu, że one są trochę inne. Ja wiem, że oni się nie nienawidzą. Oni grają spektakl.

Taki teatr polityczny?

- Właśnie. A tu ja widzę, jestem aktorem, więc to widzę, że on naprawdę nienawidzi swego adwersarza. To, że oni się nie lubią, widać gdzieś w oczach, w agresji. A Włosi za chwilę pójdą razem na makaron i wino. No, ale co kraj to obyczaj.

Proszę powiedzieć panie profesorze, co dziś dla pana znaczy szczęście?

- Jak otwieram rano oczy, to czuję się szczęśliwy. Jak budzę się i mówię: jestem, ciągle jestem. Takie mam kryteria szczęścia. Ale na resztę, to już trzeba sobie zapracować. Grunt, żeby się obudzić i mieć tę energię - wstać z łóżka i zacząć dzień. Wtedy mam nikłe, na chwilkę, poczucie szczęścia.

- Dziękując za rozmowę, życzę wspaniałego zdrowia i cudownych ról tak w teatrze jak i w kinie.



Marek Mierzwiak
Śląsk
27 kwietnia 2013
Portrety
Jerzy Stuhr