Jestem raczej wytrawna

Długo dojrzewała na teatralnych deskach, ale okazało się, że czas działał na jej korzyść. Od kiedy o Dorotą Kolak upomniało się kino, apetyt na jej aktorstwo nie maleje.

Jestem raczej wytrawna
Z Dorotą Kolak, aktorką teatralną, telewizyjną i filmową, rozmawia Małgorzata Fiejdasz-Kaczyńska.

Małgorzata Fiejdasz-Kaczyńska: - Ile kaw dzisiaj pani wypiła?

Dorota Kolak: - Trzy.

Sporo jak na godzinę 13.

- Espresso, malutkie. Mam ekspres kapsułkowy, niektórzy uważają, że on nie daje dobrej kawy, ale przekonała mnie jej błyskawiczna dostępność. Jest kawa poranna, kiedy mąż wyjeżdża do pracy, jest kawa towarzyska, a przed spektaklem pobudzająca.

Nie dziwię się, bo wszędzie pani pełno - w teatrze, serialu, za chwilę premiera filmu "Zabawa, zabawa". Może trzeba by wymyślić przepis na Dorotę Kolak?

- Byłoby miło.

To byłby trudny przepis?

- Nie należę do szczególnie skomplikowanych osobowości, ale chciałabym, żeby był wielowymiarowy.

W związku z premierą "Zabawy..." o kobiecym alkoholizmie udzieliła pani sporo wywiadów. Jakie pytanie padało najczęściej?

- "Czy pani pije?", tak jakby to miało wpływ na tworzenie roli. To by znaczyło, że zanim Otello zabije Desdemonę, musi parę osób udusić. Uważam więc pytanie za bezsensowne. Pomysł na film przyniosła Kinga [Dębska, reżyserka "Zabawy..." - red.], która ma nosa do współczesnych spraw. Opowiada o kobietach, które mają problem z alkoholem, ale to nie jest grupa nieporadna finansowo czy też niedowartościowana życiowo, tylko to są alkoholiczki wysoko funkcjonujące, pełnowymiarowe kobiety sukcesu, które po prostu są chore.

I starają się sprostać oczekiwaniom. Pani poprzeczka jest równie wysoko postawiona?

- Myślę, że to jest jakiś problem, że perfekcjonizm - w którym żyłam przez tyle lat i który wynika z wychowania, lecz także z niskiego poczucia własnej wartości - może być w różny sposób kompensowany. Ale od pewnego czasu nie staram się, żeby wszystko było super. Nie zabiegam wciąż o ludzką życzliwość. Jeżeli moje zdanie jest czasem przykre czy trudne do przyjęcia, to nauczyłam się i tak je wyrażać, bez względu na to, czy komuś się podoba, czy nie. Coś się zmieniło. Żałuję, że tak późno.

Późno, to znaczy kiedy?

- Około pięćdziesiątki. Myślę, że ten rodzaj dojrzałości wziął się stąd, że na studiach mieszkałam w domu z rodzicami, dopiero potem wyjechałam do teatru w Kaliszu. Fajnie by było bardziej świadomie żyć tak, powiedzmy, od czterdziestki.

Kończyła pani szkołę muzyczną w Krakowie. To sprzyjało wychowaniu w dyscyplinie?

- Muzyka w sposób absolutny wymusza dyscyplinę, natomiast ja się temu do końca nie poddałam. Wielogodzinne siedzenie przy fortepianie nie leżało w mojej naturze - miałam dużo koleżanek, często wychodziłam z domu, ale generalnie byłam grzeczna. Kazali, to siedziałam, piłowałam to pianino, raczej z małymi sukcesami. To, co było w szkole najfajniejsze i czego nie chciałam porzucić, to ludzie. Klasa trochę wariatów, każdy wyrazisty, a dowodem na to, że było nam ze sobą nie najgorzej, jest fakt, że nadal się spotykamy w Krakowie na wieczór kolędowy. Uważam to za rzecz niezwykłą, zważywszy, że skończyliśmy tę szkołę 50 lat temu.

Miała pani okazję posłuchać w kinie swojej babci, która była taperką?

- Nie, ale mama mi opowiadała, że przy fortepianie babci było miejsce na świeczniki i babcia mnie tam sadzała, gdy grała. Podobno byłam bardzo zainteresowana.

Czy pani rodzinny dom był - jak mawiał krakowski artysta Zbylut Grzywacz - groźnomieszczański?

- Że groźny, to bym nie powiedziała, bo nie pozostawił w mojej głowie negatywnych konotacji, ale był mieszczański w tym znaczeniu, że w niedzielę szło się do kościoła, po obiedzie na spacer, w odwiedziny do babci, że mama lubiła, jak są kwiaty na stole itd.

Babci udało się powstrzymać pani ojca przed zostaniem aktorem, ale pani dopięła już swego.

- Rodzice, wiedząc, że w jakimś sensie nie spełnili swoich marzeń, złego słowa nie powiedzieli ani mnie, ani mojej siostrze Beacie, która też jest aktorką. Mama grała w amatorskim teatrze w Tarnowie duże role, m.in. Balladynę czy Podstolinę w "Zemście" A to, że tata wylądował jako kierownik techniczny w Starym Teatrze w Krakowie, też wynikało z marzeń o byciu aktorem.

Jak przyjęła pani na studiach uwagę o braku szaleństwa i fantazji?

- Boleśnie. Byłam na tyle rozgarnięta, że wiedziałam, że szaleństwa nie da się zakontraktować. Albo się je ma, albo nie. Trudno je wygenerować. No bo niby jak to zrobić? Życie to za mnie załatwiło, bo gdy tylko przyszłam do swojego pierwszego teatru w Kaliszu, to grałam wyraziste osobowości. Zaczęłam od Klary w "Ślubach panieńskich"

"Klara jest na granicy groteski" - można przeczytać w recenzji z 1980 r. Ta nuta jest pani bliska?

- Zdecydowanie. Ale chcę jeszcze powiedzieć, że na czwartym roku zagrałam Antygonę w naszym szkolnym teatrze PWST i już ta Antygona była nieszablonowa. Bardzo to było emocjonalne, nieokiełznane, niezamknięte w żadnych ramach, a na pewno nie pomnikowe i statyczne. Dość wcześnie się więc okazało, że owszem, tu biały kołnierzyk, ale "Szał" Podkowińskiego też się zdarzał.

Była pani zdziwiona tym odcieniem swojej osobowości?

- Nikt mi jeszcze nie zadał takiego pytania, a ja naprawdę byłam zdziwiona. Skąd się to wzięło? Gdzie to siedzi, jak się uległo? Z jakiego powodu? Dziś umiem to zdiagnozować i myślę, że w moim życiu wiele rzeczy się wzięło z buntu. Jakaś klapka się otworzyła i tak się wściekłam na tę grzeczną uczennicę, że coś odblokowałam.

Ale zdarzało się potem pani odmawiać odważnych ról w filmie. Dlaczego?

- To się zdarza, ale nie za często - kiedy wiem, że w coś nie wierzę, coś mnie przekracza, nie ma we mnie na coś zgody.

Rolą, której pani nie odmówiła, była Renata w "Zjednoczonych stanach miłości" zakochana w o połowę młodszej sąsiadce (Marta Nieradkiewicz). W jednej ze scen bohaterka wyleguje się nago na kanapie. Tomasz Wasilewski wiedział, że pisze pani pracę doktorską na temat ciała aktora, kiedy dał pani scenariusz?

- Nie, z całą pewnością nie wiedział, bo praca powstawała już dużo wcześniej. Wspominam w niej panią profesor Zofię Więcławównę, która uczyła mnie w szkole teatralnej plastyki ruchu scenicznego. To był przedmiot, który bardzo lubiłam, ale też prawdę trzeba powiedzieć, że on mi przychodził z jakąś niebywałą łatwością. Bo z głosem było różnie, z dykcją też. A ciało było mi najbardziej podległe w poszukiwaniu sposobów ekspresji. Wtedy zrozumiałam, że to jest narzędzie, które będzie mi posłuszne. Od ciała, od tego, jak chodzę, co mam na nogach, zaczynam widzieć moje bohaterki. A wracając do filmu - Marta Nieradkiewicz powiedziała: "Przeczytaj, zanim odrzucisz. Cały przeczytaj". Takie sceny potrafią przekreślić udział aktora w projekcie. Ale ja z tym kompletnie nie miałam problemu.

Tą sceną wniosła pani dojrzałą seksualność do polskiego kina.

- Tak? To fajnie, cieszę się. Myślę, że to się pojawiło w radosny sposób jeszcze w serialu "Przepis na życie " gdzie jestem babcią i mam scenę łóżkową. Bardzo mnie ucieszyło, że nie jest tak, jak napisała mi na tę okazję scenarzystka Agnieszka Pilaszewska. Kiedy stroję się na randkę, to patrzę w lustro i mówię do siebie: "Czy ty nie powinnaś w barchanach siedzieć, przykryta kocem i robić na drutach?" Taki jest stereotyp - siwa babcia, która kołysze wnuczka, piecze ciasta i to jest całe jej życie.

Od wielu lat uczy pani studentów aktorstwa. Czy ich kontakt z ciałem jest inny niż w pani pokoleniu?

- Mam wrażenie, że dzisiaj młodzież ma z tym zdecydowanie większy kłopot. Często chichoczą z zawstydzenia. Często też, kiedy mówimy o uczuciach, mają do nich trochę kpiący stosunek, a przecież wiem, że kochają tak samo głęboko, tylko nie umieją ani tego wyrazić, ani o tym mówić. W moim odczuciu to syndrom powierzchowności emocji w dzisiejszym świecie i pośpiechu. Może są niedotuleni? To jest młodzież, która przychodzi z domów, w których pewnie już oboje rodzice pracowali, byli zabiegani. Wstyd pojawia się też z powodu obsesji doskonałości, co jest hamujące i blokujące.

Bezwstyd jest pożądany u aktorki?

- Wolę zamiast o bezwstydzie mówić o nagiej prawdzie. Nagie ciało nie skłamie, jest w nim bezbronność. Przychodzimy na świat nadzy, nadzy się kochamy. Nagość, jeżeli się nie broni, rzadko bywa agresywna. Jest wolna i łagodna. Chrześcijaństwo naznaczyło ją złymi konotacjami, ale wcześniej sztuka obchodziła się z nagością entuzjastycznie, by wspomnieć choćby sztukę grecką czy figurki pramatki Ziemi.

Renata to jedna z nielicznych ról, w której nie jest pani matką. Wydało mi się to krzywdzące, że w filmografii z ostatnich lat najczęściej jest pani określana jako czyjaś matka.

- Może to moja wina?

Jak to?

- Tak szybko wyrzucam z pamięci swoje role, że kiedy potem uzupełniam spisy, to nie pamiętam, jak się nazywałam i wpisuję "matka". Muszę zrobić z tym porządek.

Dwa razy była już pani mamą Marcina Dorocińskiego.

- I dwa razy Dawida Ogrodnika, bo niedawno skończyliśmy "Ciemno, prawie noc" tak więc synkowie mi się zdublowali.

Ma pani niezwykły jak na polskie warunki staż teatralny - w jednym miejscu - gdańskim Teatrze Wybrzeże - występuje pani już prawie 40 lat. Zygmunt Hübner mawiał, że teatr żyje tyle co pies, ale w pani przypadku to raczej żółw z Galapagos.

- Bardzo mi się podoba to określenie, bo żółw nie wydaje dźwięków, nie ma dużych potrzeb, nie gryzie i ma twardą skorupę. Wolnym kroczkiem, ale dojdzie do celu.

Jak się pani czuła po tylu latach monogamicznego związku, zdradzając Wybrzeże z Nowym Teatrem, gdzie gra pani w spektaklu "Wyjeżdżamy" Krzysztofa Warlikowskiego?

- Było mi to potrzebne, bardzo tego chciałam. Dla spotkania, dla innej metody pracy, nowej grupy ludzi, których łączy ta sama szajba. To jest nie do przecenienia.

W maju po raz 50. zagrała pani w "Kto się boi Virginii Woolf?" rolę Marthy, za którą razem z partnerem scenicznym Mirosławem Baką otrzymaliście Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza za najlepszą kreację aktorską. W tym spektaklu para małżonków skacze sobie do gardeł i gra w różne destrukcyjne gry: upokorzyć gospodarza, przelecieć panią domu, zajechać czy też dopaść gości - w zależności od tłumaczenia...

- ... my gramy w tłumaczeniu Jacka Poniedziałka i on dużo ostrzej to nazywa - wyruchać gospodynię, dojebać gościom. Mimo że tekst jest niełatwy, zawsze mamy pełną widownię, i ja czuję, że ci ludzie wiedzą, na co przyszli. Ci, z którymi się spotykam, często mówią, że to jest dosyć przerażająca zabawa, ten rodzaj zadawania sobie bólu, żeby znowu coś poczuć. To jest przedstawienie, które przynosi aktorowi specyficzną gratyfikację. Polega ona na oczyszczeniu, wypuszczeniu powietrza. Zanim spektakl się zacznie - a zaczynamy od wyjścia z dołu, spod sceny - przychodzę wcześniej za kulisy i tak sobie tam siedzę, słucham, jak wchodzi publiczność. Lubię momenty, kiedy jestem sama. Nawet nie chodzi o to, że powtarzam tekst, tylko o to, że potrzebuję jakiejś powtarzalnej przestrzeni, rytuału. I potem, kiedy kończymy, czuję ulgę. Tak jakbym wcześniej miała podźwignąć coś ciężkiego, co wydaje się, że przekracza moje siły, a kiedy się udaje, czuję uwolnienie.

Gdyby, korzystając ze świątecznej okazji, pójść pod prąd obserwacji autora sztuki Edwarda Albeego i wymyślić gry na pojednanie, to co by to mogło być?

- Zabawmy się, że umiemy gotować - to pierwsza gra. Bardzo lubię ten rytuał wspólnego pieczenia z mężem i córką, choć nie jesteśmy w tym specjalnie dobrzy. Przy mieszaniu w garnku często się uruchamia przestrzeń wspomnieniowa: "Mama, a jak to było?" I gra w przypominanie. Sama czasem ją wywołuję i mówię: "Szło się do babci, a tam...". No i trzecia gra - w sprzątanie. Nie wiem, czy pani wie, o czym mówię? Poukładane w szafach, porządek w szufladach, w puszkach z przyprawami; leki, które trzeba przejrzeć, bo się skończył termin ważności i tym podobne.

Mam wątpliwości, czy ta gra wzbudzi entuzjazm.

- No tak, ale można dać wybór między kręceniem ciasta a porządkowaniem dokumentów, których w każdym domu jest stos. W tę grę gra mój mąż, chociaż to ja ją inicjuję: sprawdź, co potrzebne, a co nie, i powyrzucaj. Na szczęście nie mam dywanów do trzepania, to dopiero jest upiorna zabawa.

Pani pamięć dzieciństwa jest bardziej dźwiękowa czy zapachowa?

- To drugie. Zapach pastowanej podłogi w Krakowie to absolutny zapach świąt, przyjemny, woskowy. Zapach sprzątanej klatki schodowej, szorowanej przez naszą dozorczynię szczotą i szarym mydłem. Zapach krochmalonej pościeli. Zapach pomarańczy, które za mojego dzieciństwa pojawiały się tylko w święta. Cytryny, która była krojona na tak przezroczyste plasterki, że prawie niewidoczne. I, co jest zabawne, zapach i dźwięk tłuczonych orzechów, ponieważ moja babcia mawiała, że tylko świeżo obrane z łupiny są najlepsze. Dużo mam krakowskich wspomnień: jarmark na rynku, wystawa szopek, grzaniec, kiełbaski wigilijne. Zawsze mnie bawiło, że ludzie, chyba w związku z postem, mają potrzebę, żeby wcześniej tej kiełbaski z rusztu podjeść.

Wspominała pani kiedyś, że w dzieciństwie dostała gorączki po przedstawieniu "Chata wuja Toma". Co jest w stanie dzisiaj wywołać takie emocje?

- Cały czas mam w głowie "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olgi Tokarczuk. To książka, którą przeżyłam bardzo emocjonalnie. Ale najbardziej podnosi mi temperaturę - wracamy do punktu wyjścia - muzyka. Zdarza mi się, słuchając Handla - to mój numer jeden, Czajkowskiego, Ravela, wzruszać się i to nie na poziomie wzbudzenia w sobie wspomnień, tylko samej muzyki. Wzruszam się też, gdy widzę moich studentów, jak dostają skrzydeł.

Zagrała pani Wandę Rutkiewicz w spektaklu telewizyjnym "Jej wysokość''. Czy w aktorstwie, jak w himalaizmie, człowiek potrzebuje coraz większej adrenaliny?

- To o tyle dobre porównanie, że tak jak himalaistom nie chce się wchodzić na tę samą górę, tak my też łakniemy wciąż nowych wyzwań. Bardzo trudno jest mi jednak zrozumieć, i to była największa trudność w zagraniu Wandy Rutkiewicz, że ludzie tak lekko, dla mnie zbyt lekko, narażają się na utratę życia. Bo przecież to nie znaczy, że go nie kochają. Nie satysfakcjonuje mnie odpowiedź na pytanie "Czemu chodzisz po górach? Bo są" Myślę, że tam musi być coś jeszcze, że to ciągłe sprawdzanie się bierze się z jakiegoś niezaspokojenia pragnień.

Ośmiotysięcznik przed panią?

- Mam nadzieję, że tak, ale pytanie, co by było tym ośmiotysięcznikiem? Czy rola, czy może życie postawi przede mną jakąś górę?

Kiedy mówiłyśmy o przepisie na Kolak, to serwowałaby pani siebie na słodko czy na ostro?

- Jestem raczej wytrawna. We wszystkim, bo słodycze mogłyby dla mnie nie istnieć. Wina - broń Boże słodkie, tylko mocno wytrawne. Sztuki zdecydowanie gorzkie. Filmy - różnie, ponieważ od dzieciństwa kocham filmy muzyczne, więc być może tutaj tkwi wyjątek. Książki - najbardziej biografie, więc z dużym prawdopodobieństwem rzeczy dotkliwe i traumatyczne. Kolor - głównie czarny.

Myśli też czarne?

- To się już pewnie nie zmieni, nie jestem chorobliwą optymistką. Bardziej już rozsądną pesymistką. Muszę ze sobą długo rozmawiać, ale udaje mi się siebie czasem przekonać, żeby myśleć o wszystkim w sposób bardziej wyważony.

Jeśli aktorstwo pozwala rozprawić się z lękami, to czy ich lista z wiekiem się kurczy, czy dochodzą nowe?

- Trzeba przyznać, że wiele rzeczy dzięki zawodowi przepracowałam. Jedne lęki zostały, może nie okiełznane, ale załagodzone, ale dochodzą nowe, bo są nowe sytuacje życiowe. Dochodzi, nie chcę powiedzieć starość, ale jednak dojrzałość już poważna. Lęk o zdrowie, lęk przed utratą. Zastanawianie się, co bym chciała jeszcze zrobić, co zdążę.

Co by pani chciała zdążyć zrobić?

- Pobyć z moim wnukiem w sposób istotny, żeby móc mu coś jeszcze pokazać, wytłumaczyć; zdążyć go naprzytulać.

Zrobi pani jeszcze prawo jazdy?

- Nie, chyba już nie. Uważam, że moja nieobecność na polskich drogach jest bezcenna. Nie mówię, że byłabym piratem, ale przeciwnie, zawalidrogą. Wiele osób, które mnie znają, z ulgą przyjmie moją decyzję.

Próbowała chociaż pani?

- No próbowałam. Generalnie fajnie, ale wolę być wożona, bo wtedy mogę oglądać świat za oknem. Lubię polski pejzaż, który jest lasem, łąkami, wsią nie za gęsto zabudowaną. Lubię ryneczki w małych miastach, przez które czasem trzeba przejechać. To są długie filmy, często ciekawsze niż te w kinie czy telewizji i na szczęście nieprzegadane.

___

Dorota Kolak - aktorka teatralna od 40 lat występująca w gdańskim Teatrze Wybrzeże, serialowa ("Barwy szczęścia", "Przyjaciółki", "Przepis na życie") i filmowa. W ostatnich latach zagrała m.in. w "Zjednoczonych stanach miłości", "Sztuce kochania", "Planie B". Na początku przyszłego roku na ekrany kin wejdą dwa filmy zjej udziałem: "Zabawa, zabawa" oraz "Ciemno, prawie noc". Aktorkami są także jej siostra Beata Kolak-Kuzdak, córka Katarzyna Z. Michalska i mąż Igor Michalski.



Małgorzata Fiejdasz-Kaczyńska
Wprost
27 grudnia 2018
Portrety
Dorota Kolak