Jestem szczęśliwa i tak wyglądam

Katarzyna Figura wypłynęła na pełne morze. Po rozstaniu z mężem, który - co publicznie wyznała - stosował wobec niej przemoc, rzuciła Warszawę i przeprowadziła się nad morze, do Gdyni

Całkiem niedawno mogliśmy zobaczyć Panią w przedstawieniu "Kalina" o Kalinie Jędrusik. Była symbolem seksu, a potem takim symbolem stała się Pani...

- Nie ukrywam, że jako dziecko rosłam z Kaliną. Była we mnie od zawsze. Dzięki niej budowała się we mnie moja zmysłowość i pragnienie sztuki. Z jej powodu pokochałam film. Chodziłam do koła teatralnego przy Teatrze Ochoty, które prowadzili Jan i Halina Machulscy. Więc jak widać, Kalina Jędrusik miała duży wpływ na moje losy. Była dla mnie jak Brigitte Bardot, czy Claudia Cardinale, Sophia Loren. To były dla mnie najwspanialsze symbole kobiecości, seksu, zmysłowości w światowej kulturze. Tak kształtowała się moja kobiecość, ale też sztuka przyszłej aktorki.

Teraz Pani częściej gra matki...

- To role na miarę wieku. Trudno, bym zatrzymała się w "Pociągu do Hollywood" czy "Kingsajzie". Myślę, że to moje wielkie zwycięstwo. Dla kobiet aktorek może to być wielka pułapka. Pewnie dotyczy to i mężczyzn. Nie wolno pozostać w sidłach młodości. Nie jesteśmy jej w stanie zatrzymać. Młodość musi pozostać w duchu. Jeżeli pozostaniemy ciekawi świata, ludzi, to będziemy bardzo pięknie wyglądać. Nie możemy jednak odcinać kuponów od czegoś, co było. Tkwić w pułapce wyglądu i przekładać to na role. Musimy być elastyczni, konfrontować czas, ludzi, to, co się z nami dzieje. Tylko wtedy jesteśmy w stanie przekazać to, na czym polega między innymi misja aktora. To, co jest prawdziwe. Mam przecież 52 lata...

W ostatnim czasie pokazała Pani niezwykłą siłę dokonując publicznie szczerych wyznań.

- Nie jest to coś takiego, co narodziło się nagle. To jest w nas i tylko ode mnie samej zależy, co jaz tym zrobię. To nie jest więc coś nowego. To pokazuje moja kariera, role, które grałam w taki, a nie inny sposób. Myślę, że z biegiem czasu człowiek ma coraz większą świadomość tego, że nie ma nic do stracenia. Największym darem jest nasze życie. Żyjemy po to, by być szczęśliwymi. Warto o to zawalczyć z odwagą. Wydaje mi się, że ta odwaga jest coraz bardziej demonstrowana, ujawniana, bo coraz większa jest moja świadomość jako kobiety.

Przeprowadziła się Pani nad morze do Gdyni, dokonała wielkiej rewolucji w swoim życiu.

- W pewnym momencie w moim życiu doszło do sytuacji, w której zdałam sobie sprawę, że nie mam nic do stracenia. Nie ma innej drogi. Mogę zawalczyć o swoje życie, wygrać je i zdobyć to, co najcenniejsze. A drugą drogą była po prostu śmierć. Mogłam się podpisać pod tym, że to jest koniec. Wybrałam to, co oczywiste dla człowieka. Każdy z nas powinien walczyć o siebie.

Cieszy się Pani, że mieszka nad morzem?

- Do polskiego morza zawsze mnie ciągnęło. Dużo podróżowałam, czułam wciąż potrzebę tego bezkresnego horyzontu. Odczucia nawet tego, że kula ziemska jest okrągła. Gdy jestem nad morzem, to nie widzę kreski, ale to, że ziemia jest okrągła. To coś niesamowitego. Ta potrzeba zawsze we mnie była. Za sprawą bardzo bliskiej mi osoby doszło do mnie, że być może zmiana miejsca, otoczenia jest w tym momencie właściwa. Na to złożyło się kilka spraw. Ale najważniejsza była moja sytuacja osobista, o której jednak nie chcę mówić. Doszły do tego sprawy zawodowe. Po siedmiu latach zakończyła się moja współpraca z warszawskim Teatrem Dramatycznym. Stacjonarny teatr mnie nie trzymał. Pozostała sztuka "Kalina" w Teatrze Polonia Krystyny Jandy. To jednak taki teatr, który nie wiąże mnie z Warszawą. Mogę do niego dojeżdżać. Zdałam sobie sprawę, że mogę zacząć coś nowego. Dla mnie, jako aktorki, praca na miejscu, w teatrze, jest bardzo ważna. Jest moim nieustannym treningiem. Nagle z tą podpowiedzią jednej z najbliższych mi osób wyraziłam pragnienie, które w tym kołowrocie bałam się wypowiedzieć. To było rok temu. Stałam wtedy nad polskim morzem i pomyślałam, że to jest może palec boży...

Chyba dobrze się Pani czuje na Wybrzeżu, a dowodem mogą być nagrody, które ostatnio przyznało Pani trójmiejskie środowisko.

- Na pewno się tu zakorzeniłam. To niesamowite, jaka siła wypływa z tego morza. Ja naprawdę pływam po pełnym morzu! Na początku maja czy pod koniec kwietnia, między trzecią a czwartą rano, wypłynęłam na morze kutrem. Towarzyszył mi Marcin Michno, artysta fotografik. Było nieprawdopodobnie zimno. Ale od strony morza fotografowaliśmy torpedownię w Babich Dołach.

Fotografia to nowa Pani pasja?

- Pojawiła się nad morzem. Skontaktował się ze mną Marcin Michno. Pokazał mi swoje zdjęcia, które były niezwykłe. On kocha morze i fotografuje je. Zaczęłam z nim wyruszać przed świtem na te morskie wyprawy. Na Hel wypływamy o trzeciej nad ranem. Warto tak wcześnie wstać, by doznać tej pięknej chwili, magicznego momentu, gdy fotografujemy morze.

Nic tęskni Pani za Warszawa?

- Zrozumiałam, jakie wcześniej było moje życie. Cieszę się, że teraz jest inne. Bardziej harmonijne. Mam więcej czasu. Zrozumiałam, że tkwiłam w płytkim, ale wyczerpującym życiu. W szale medialnym, który nic nie daje.

Mariola Wafelek z "Pociągu do Hollywood" miała trzy życzenia do złotej rybki...

- Moja Marilyn wrzucała tę rybkę do morza. Tam, gdzie dziś jestem. Musiałam tam dotrzeć. Kręciliśmy tę scenę o świcie, prawie 30 lat temu w Łebie. Wypowiadałam wtedy słowa mówiące, że chcę być wielką gwiazdą, chcę, by ludzie mnie kochali. Były to życzenia Katarzyny Figury...

A dziś jakie miałaby Pani życzenia?

- Takich życzeń nie można zdradzać. Ale proszę wierzyć, że są cudowne.

Wygląda Pani na szczęśliwą...

- I jestem szczęśliwa, dlatego tak wyglądam.



Anna Gronczewska
Dziennik Bałtycki Polska
8 lipca 2014
Portrety
Katarzyna Figura