Jeszcze jeden spektakl postwarlikowski

Teatr Wybrzeże jako główny odpowiedzialny za stan teatru dramatycznego dla dorosłych w milionowej metropolii musi prezentować zróżnicowany repertuar, dostosowany do odbiorców o różnych kompetencjach kulturalnych. Ponadto ma ambicje artystyczne i walczy o eksponowane miejsce na mapie teatralnej kraju, w którym publiczne teatry repertuarowe są bardziej awangardowe niż awangarda.

W każdym sezonie lub roku, obok propozycji rozrywkowych, mamy możliwość oglądania ambitnych, oczywiście nie zawsze udanych, propozycji, które mają decydować o artystycznym poziomie teatru. Te prezentacje ostatecznie pozycjonują trójmiejski teatr w notesach selekcjonerów najważniejszych festiwali i w zestawieniach sporządzanych przez krytyków warszawskich, którzy zbyt rzadko do nas przyjeżdżają, by mieć pojęcie o naszym teatrze, jak i o teatrze w skali kraju, bo kierują się najczęściej modami i są leniwi. Spektaklem, który będzie startować w konkurencji festiwalowej i ma nakarmić najbardziej wyszukane pragnienia lokalnych odbiorców kultury jest najnowsza propozycja Iwo Vedrala, znanego już tutejszej publiczności z realizacji w Teatrze Wybrzeże ("Łup" i "Solness").

To znamienne, że właśnie w Sopocie, w Teatrze Wybrzeże, Vedral sięgnął po mocno zakurzonego Marivaux. To właśnie tutaj, 7 grudnia 1979 roku na Scenie Kameralnej, miała miejsce polska prapremiera jego najpopularniejszej, obok "Gry miłości i przypadku", sztuki, czyli "Triumfu miłości" (w obu przypadkach ekranizacje i musical) w reżyserii i nowym, na użytek wystawienia, tłumaczeniu Stanisława Hebanowskiego, który był ambasadorem Marivaux w Polsce (kilka przekładów realizowanych scenicznie m.in. przez Mikołaja Grabowskiego czy Krystynę Meissner). Znowu Sopot, znowu nowe tłumaczenie Marivaux (Ewa Bułhak) i znowu nowe odczytanie. Vedral bez współpracy z dramaturgiem (to rzadkość w polskim teatrze tego typu), połączył trzy teksty: "Wyspę niewolników"(z roku 1725), "Spór" (1744) oraz "Triumf miłości"(1732).

Pierwszym tekstem, który jest w przybliżeniu modną w czasach autora utopią społeczną, Marivaux wpisuje się w dyskusję na temat wolności i niewolnictwa. Opowieść druga to nowa, żartobliwa wersja przypowieści o Adamie i Ewie, trzecia to intryga miłosna w wersji hardcorenoir. We wszystkich historiach padają charakterystyczne dla epoki pytania o naturę człowieka, ale Marivaux nie sięga tak głęboko jak Jean Jacques Rousseau i nie tworzy systemu. To raczej lekkie drobiazgi sceniczne, które koncentrują się głównie na próbie określenia natury człowieka i jej odporności na miłość, dzisiaj byśmy powiedzieli na popęd oraz społeczne i kulturowe uwarunkowania płci. Chichot dziadka Freuda i gender najwyraźniej słychać i zauważyć można w części drugiej, ale tak naprawdę całość mówi na różne sposoby o tym samym, czyli o naszej tożsamości płciowej, o pełnieniu ról i kruchości stereotypów wpajanych przez naukę, kulturę i społeczny dogmatyzm. Niechcący Marivaux, pewnie przekonany o tworzeniu zręcznych przypowiastek będących inspiracją i alibi dla spędzania czasu wolnego przez znudzonych poszukiwaczy nowych doznań seksualnych, stał się jednym z heroldów nowego spojrzenia na kulturową, bardziej, oraz społeczną rolę mężczyzny i kobiety. Potem przyszli de Laclos ("Niebezpieczne związki") oraz markiz de Sade i stworzyli rozwinięcia dla dorosłych. Nieprzypadkowo ta sfera obecności człowieka najdociekliwiej i najodważniej była penetrowana w prawie od zawsze libertyńskiej Francji. Włosi byli w swych poszukiwaniach aż do Pasoliniego wręcz ludowi (sam PPP też czerpał naturalistycznie ale nie tylko), a Niemcy ludowi okrutnie banalnie (temat na osobne rozwinięcie).

Jak przystało na ambitne, współczesne, polskie widowisko teatralne, po wyjściu z teatru co wrażliwsi powinni skoczyć na sznur lub zafundować sobie lub grupowo złoty strzał. Część trzecia kpi z naszych naiwnych przyzwyczajeń i oczekiwań. Wygrają gwałciciele i mordercy, rezydenci Korova Milky Bar. Nie ma żadnej nadziei, żadnego p*** triumfu miłości. Jest jeden, wielki dół wciągający niczym czarna dziura. Nibyopowiastki o miłości doprowadzają do potwierdzenia obiegowych opinii o niepodważalnym bezsensie istnienia, co generalnie nie jest odkryciem. Nie ma happy endu i nie będzie. This is not a love song.

Skoro nie mamy szans na to, by reżyserowali u nas najwięksi, a na pewno uznawani przez centralne media i krytyków za czołówkę, reżyserzy współczesnego teatru artystycznego, musimy zadowolić się produkcjami ich uczniów lub naśladowców. Iwo Vedral przez pięć lat był asystentem Krzysztofa Warlikowskiego i pod wpływem tej pracy zdecydował się na studia reżyserskie. "Wyspa Marivaux" to po części typowy spektakl "postwarlikowski", który przez niezależnego lub złośliwego krytyka mającego szerszy ogląd mógłby być ośmieszony. Znana z dziesiątków wystawień zamykająca przestrzeń architektura widowiska ma jednak nowe elementy scenograficzne - zamiast kranów lub pryszniców mamy ścianę z pozostałościami po turystach nadmorskich kurortów: dmuchane zabawki, baseniki, śmieci (za scenografię odpowiada Marcin Chlanda). Zamiast niewielkiej ilości znaków feerię barw i szaleństwo światła. Są oczywiście obowiązkowe lustra, choć nie wiadomo jaką rolę miały spełniać, bo nie "zagrały". Muzycznie fragmenty różne, w tym kiczowate ("Biały miś"), ogłuszające (odpowiedzialni Jakub Orłowski i Fabian Włodarek) i poważne, wzmacniające atmosferę rozpadu i schyłkowości. Postaci charakterystycznie wchodzą na scenę, trwają na niej na długo przed i po wygłaszanych kwestiach, żyją swoim życiem. Wszystko to już widzieliśmy wiele razy, to składniki podgatunku, którego najwybitniejszymi twórcami są Lupa, Warlikowski, Jarzyna i Kleczewska, a naśladowców z kilkudziesięciu.

Teatr postwarlikowski wymaga najlepszych tekstów i niezwykłej precyzji we wszystkich elementach. Nieprzypadkowo mistrz i kodyfikator gatunku już od dawna wraz z Piotrem Gruszczyńskim sięgają po wiele utworów, wybierają najlepsze fragmenty, tworzą gęste, nośne, intrygujące, ale zdecydowanie komunikatywne kolaże. Vedral poszedł za daleko, językiem 18-wiecznych komedyjek chce przedstawić melancholię, rozpad i skowyt, jak sam twierdzi. Ta niepotrzebnie dezinformująca niespójność między tworzywem a intencją przekazu to największa wada i główna różnica, która dzieli mistrzostwo oryginału od słabości podróbek, także wtedy, gdy jest to ambitny palimpsest. Nawet w słabszych propozycjach jak "Opowieści afrykańskie" czy "Kabaret warszawski", Warlikowski jest niedościgłym mistrzem.

Miało być tylko cudownie. Tego dnia Kamil Stoch zapewnił sobie Kryształową Kulę, był pierwszy dzień wiosny, 20 stopni ciepła i Ona po raz pierwszy już na stałe na scenie Teatru Wybrzeże. Niestety, 4 miesiące prób nie wystarczyły, by doszlifować aktorstwo. Największym rozczarowaniem jest oczywiście Katarzyna Figura (Kleantis, Leontyna), która powinna dostać Oscara, Tony'ego, Cezara, Orły, Lwy i Złotego Globa za zaskakująca pewnie ją samą rolę prowincjalnej celebrytki, ale na sopockiej scenie zawiodła na całej linii. Wyeksploatowany, mam nadzieję nie bezpowrotnie, głos, kiepska artykulacja, brak uważności, niewielki zasób środków - to tylko część uwag. Z potężnym kapitałem życzliwości i oczekiwania na wydarzenie ciarotwórcze, połykałem niczym pelikan pierwsze, nieciekawe fragmenty, w nadziei zaproszenia do współudziału w uczcie. Niestety, musiałem czekać na to dwie godziny, bo ucztą był dopiero bankiet. Bardzo niedobrze rozegrane zostały przez Monikę Janeczek (Adina) i Agatę Bykowską (Egle) dylematy urody i poszukiwanie tożsamości cielesnej, nie popisał się tutaj także autor kostiumów Konrad Parol. Trochę zagubiona w poszukiwaniu klucza do roli wydawała się asystentka reżysera Anna Kociarz (Frozyna, Hermidas). Obiecująco wypadł debiutujący w zespole Jakub Mróz (Trywelin, Azor, Agis), który pokazał spore możliwości, ale ciekawe ujawnienia przeplatał mniej udanymi, Krzysztof Matuszewski (Arlekin, Hermokrates) jakby chwycił rolę na swój, znany sposób i zagrał wyraziście, z rewelacyjną jak zwykle u niego artykulacją. Piotr Witkowski (Mesin, Dimas) może zapisać swój występ po stronie sukcesów, był z minuty na minutę coraz lepszy, a najbardziej przekonywający po scenicznym dopingu, który zaserwował sobie, używając do tego kartę kredytową. Marek Tynda (Ifikrates, Messa, Arlekin) potwierdził, że w krainie mroku czuje się jak ryba. Bawił się rolą, po prostu już od dawna jest po tej stronie mocy, po której nie ma dylematów i trudności, a jedynym problemem jest samotność. Kolejny skalp zdobyła Dorota Androsz (Karize, Focion), prezentując nieprzeciętne na pewno w skali krajowej możliwości warsztatowe. To wybitna aktorka ciała, trudno mi podać konkurentkę dla jej sprawności, lekkości, zwierzęcości. Androsz to artystka ciągle poszukująca wyzwań, wydaje się, że teatr dramatyczny, nawet tak poszukujący jak w swych awangardowych podróżach Teatr Wybrzeże, to już dla niej za mało. Bardzo chciałbym zobaczyć androszgeniczny monodram zapowiadający nowe aktorstwo, nową formę i nowego człowieka.

"Wyspę Marivaux" można dociekliwie interpretować lub odbierać sensualnie i poddać się emocjom, w tym wręcz pierwotnym. Mnie ten spektakl jednak pozostawił obojętnym i najzwyczajniej w świecie znudził, ale chętnie przyznaję, że z moimi odczuciami byłem w zdecydowanej mniejszości wśród premierowej publiczności. Zabrakło mi zatrzymania, tej ciężkiej, metafizycznej nudy, która pozwala wejść w trans i zbudować w sobie spektakl w czasie jego trwania. Po prostu nie rąbnęło, nie zatańczyło, nie wprowadziło w trans. Jednak obiektywnie i bezdyskusyjnie jest to ambitna propozycja artystyczna, jakich nie za wiele w naszym dystrykcie. Spektakl na wysokim poziomie technicznym, nowoczesny, wieloznaczeniowy z festiwalem atrakcji. Spektakl, który zgłasza aspiracje do polskiej czołówki inscenizacyjnej i bez wątpienia jest pozycją obowiązkową dla każdego poszukiwacza przekroczeń i sensualiów w teatrze.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
25 marca 2014