Kabaret z wagnerowskimi ambicjami

"Kabaret warszawski", najnowszy spektakl Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze, po raz kolejny wystawia widzów na próbę i testuje ich tolerancję.

Szkoda tylko, że w przypadku Warlikowskiego coraz częściej jest to próba wytrzymałości fizycznej i wyzwanie nie tyle dla tolerancji wobec tematu sztuki, ale stylu artystycznej kreacji samego reżysera, który z premiery na premierę zaczyna "gonić własny ogon", popadać w powtórzenia i sztampy, potykając się o próg maniery coraz bardziej atrakcyjnego wizualnie opakowywania tego samego produktu.

W ostatnim spektaklu Warlikowskiego źródeł inspiracji poszukuje się w "Cabarecie" - część: Berlin i w filmie "Shortbus" - część: Nowy Jork. Obie części są dość luźno ze sobą połączone; nieco na siłę można sprowadzić do wspólnego mianownika ich próbę obrony inności, walkę z negatywnym nastawieniem wobec tego, co "nienormalne" i odmienne.

W "Berlinie" owa odmienność w zupełnie sztuczny i wymyślony sposób ustawiona została w pozycji niemego wroga, siły przeciwnej, i choć uznanej z natury za mniej wartościową, to liczebnie groźnej i koniecznej do wyeliminowania na zasadzie: albo oni, albo my. Antysemickie nastroje, narzucony ład Republiki Weimarskiej i lęk przed tym na nowo uporządkowanym światem, pozbawionym szacunku dla jednostki, który w efekcie wywołuje agresywne postawy, mają tłumaczyć mechanizm powstawania klimatu i gruntu tak podatnego dla tego, co niebawem miało nastąpić. Postać centralna, Sally Bowles, aktoreczka podrzędnego kabaretu, barwny motyl nocy trzepoczący silnie skrzydłami i wzniecający aurę sexapealu, skutecznie wspina się po szczeblach drabinki berlińskiej socjety, marząc o lepszym jutrze i karierze nawet za cenę pójścia na największe kompromisy. Jednocześnie w takim samym stopniu dławi się klimatem pogrążonego w szalonej zabawie miasta, nie trzeźwieje zagłuszając ból i ucząc się coraz lepiej wykorzystywać okoliczności do tego, aby przetrwać, nawet z goryczą w ustach, ale z szyderczym uśmiechem na twarzy. To Sally z impetem rozgarnia szeregi najdziwniejszych i najbardziej nietuzinkowych postaci berlińskiej sceny kabaretowej, jednostek coraz bardziej wylęknionych i coraz mniej pewnych siebie; jakby w obawie przed tym, co może za moment się wydarzyć, poddających się w walce o swoją wolność i prawo do bycia sobą. "Kabaret warszawski - Berlin" ma bardzo obiecujący początek; nawiązania do oryginału Christophera Isherwooda i filmowego musicalu wydają się zdradzać dość ciekawy pomysł inscenizacyjny, który jednak nagle jakby grzęźnie na mieliźnie i zaczyna kręcić się wokół własnej osi; jak karuzela, na której z początku zabawna i miła przejażdżka, gdy trwa zbyt długo, potrafi zemdlić nawet najbardziej zatwardziałych amatorów wesołych miasteczek. Ciekawe jest też, jak nierówno w tym fragmencie spektaklu rozkładają się akcenty między rangą postaci żeńskich i męskich. Nie tylko bowiem Magdalena Cielecka (Sally Bowles) kradnie aktorom ten spektakl; godne uznania są również kreacje Stanisławy Celińskiej, Ewy Dałkowskiej i Magdaleny Popławskiej. Rozdmuchany żar klimatu spektaklu nagle przygasa i zaczyna zmieniać się w popiół paleniska. W chwili, kiedy ma wybuchnąć płomień wieńczący dzieło, ogień już nie ma szans się pojawić, bo i nie ma na czym.

"Nowy Jork" ma być lustrem skierowanym ku widowni - przede wszystkim w kierunku warszawiaków. Tym razem, ubrani w kostium rzeczywistości wielkomiejskich legend i mitów, fobii i lęków, problemów społecznych i seksualnych frustracji, jako współbohaterowie postaci scenicznych mamy stawić czoła prawdzie o nas samych, o społeczeństwie ulegającym coraz większej uniformizacji, paradoksalnie wprostproporcjonalnej do odczuwania potrzeb bycia jednostkami odrębnymi i niezależnymi. W założeniu, inspirowany filmem "Shortbus" Johna Camerona Mitchella, "Kabaret warszawski - Nowy Jork" pokazuje zlepek historii ludzi, którzy podejmują walkę z mentalno-lifestyle'owym formatowaniem, poszukując enklaw niezależności i azylu dla swobód, do których mają prawo. Ta ucieczka od "wtłoczenia w normalność" koncentruje się w dużej mierze na najintymniejszych sferach człowieka - na emocjach, seksualności, kryzysie uczuć i fetyszyzacji własnych potrzeb lub przedmiotów pożądania. Wszystko to, o czym mówił film powstały w 2006 roku, odnajdziemy na scenie u Warlikowskiego - jaka jest granica między zdradą, a życiem w tak zwanych otwartych związkach, czym są lęk i wstyd towarzyszące okazywaniu prawdziwych uczuć i emocji, na czym polega problem z osiągnięciem pełnej satysfakcji seksualnej i z brakiem samoakceptacji, skąd w nas zaniżone poczucie własnej wartości, kalekie emocje i okaleczane z premedytacją relacje z innymi ludźmi, skąd mechanizm obronny przed odsłanianiem prawdziwego "ja", skąd osamotnienie i tęsknota za miłością, a jednocześnie ucieczka przed tym najbardziej upragnionym uczuciem; wreszcie pytanie czym jest seks, wyzwalającą siłą czy raczej bardziej zniewalającym nałogiem Szkoda tylko, że inscenizacja Warlikowskiego ląduje tak bardzo blisko wersji filmowej, a nie staje się dziełem jedynie zainspirowanym nowatorskim w swoim ujęciu tematem w filmie. Zamiast nawiązań i odniesień do oryginalnego obrazu, mamy w przedstawieniu Nowego Teatru więcej zapożyczeń i zwykłych kalek; a wiadomo, kopia, choćby i najlepsza, wciąż kopią pozostanie. Spektaklowi w takim ujęciu nie pomagają już nawet cytaty z ciekawej autobiografii spirytus movens azylu swobody seksualnej w "Shortbusie" - Justine Vivian Bond ("Tango - powrót do dzieciństwa w szpilkach").

To, co doskonale broniło się w "Aniołach w Ameryce, w tym przypadku nie zdaje egzaminu i niestety momentami mocno rozczarowuje, szczególnie kiedy widzimy jak łatwo wybitny i ceniony reżyser idzie na łatwiznę i skróty. Odczucie to jest tym dotkliwsze, że w tym samym spektaklu pojawia się jednocześnie całkowicie autorska sekwencja scen dedykowanych wydarzeniom ataku terrorystycznego na WTC. Ta część najnowszej premiery Nowego Teatru jest również obrazem społeczeństwa żyjącego w ciągłej obawie końca świata, ludzkości, która nagle 11 września 2001 roku zdała sobie boleśnie sprawę, że apokalipsa miała już miejsce z jej udziałem i na jej oczach. Zatem nic już nie będzie wyglądać tak samo, a piętno terrorystycznych wydarzeń zmusza do przewartościowania wszystkiego, co dotąd wydawało się oczywiste, dane jako pewnik nie poddawany dyskusji. Genialnie wprost wypadają sceny z udziałem Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik i Claude'a Bardouil'a, zbudowane na zasadzie odtworzenia kolejnych sekwencji zdarzeń z 11 września, w czasie realnym przeniesionym na płytę "Kid A" grupy Radiohead. Niewiarygodna wprost siła rażenia i pokłady emocji zainwestowane w ten fragment spektaklu to właśnie prawdziwy i pełnowartościowy teatr Warlikowskiego. Niestety, ta powalająca na kolana sekwencja pogłębia jednocześnie dysonans między jej porażającą siłą, a pozostałą częścią spektaklu.

Krzysztof Warlikowski ma szczęście do grona współpracowników i dobieranego przez lata zespołu aktorskiego, który wydaje się być skłonny pójść za nim w ogień. Niezmiennie imponujący jest komfort patrzenia na aktorów grających w spektaklu jak prawdziwy zespół, a nie przypadkowy zbiór jednostek. Na fali wypracowanej jakości i teatralnej marki, Nowemu Teatrowi jest zapewne o wiele łatwiej pozyskać dla swoich przedsięwzięć środki na zaskakujące rozmachem także rozwiązania techniczne; tyle tylko, że powielanie konceptów inscenizacyjnych coraz częściej stawia pod znakiem zapytania sam przekaz i treść spektaklu. Coraz trudniej w przypadku Warlikowskiego docenić całość jego reżyserskiej pracy, albowiem porywające stają się jedynie jej wybrane elementy.

Znamienne wydają się w tym kontekście słowa wieńczące "Kabaret warszawski": "Czy jest w tym mieście jeszcze jakiś dobry teatr? Czy w tym mieście da się jeszcze żyć? I co to w ogóle jest za miasto? Czy ludzie w tym mieście są szczęśliwi? Czy związki w tym mieście trwają dłużej niż przysięgi? Czy ktoś w tym mieście krzyczy z rozkoszy? Czy sex w tym mieście uwalnia, czy zniewala? Czy ludzie w tym mieście oglądają pornografię, czy robią zakupy w sex-shopach? Czy burdele tego miasta są pełne? I wreszcie, czy ludzie w tym mieście potrafią jeszcze kochać?".

Nawet najbardziej zagorzałym zwolennikom zasady "live and let live", dążącym do zmiany status quo, w tym przypadku nie daje spokoju myśl: gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla widza; i czy założony tutaj z góry cel wymuszonego wglądu w samego siebie usprawiedliwia wybraną metodę? Wreszcie, czy twórców w ogóle interesuje jeszcze angażowanie widzów w swoje przedsięwzięcie; a może to już tylko sposób na realizowanie własnych artystycznych wizji i ambicji? Prawda jest smutna i rzeczywistość skrzeczy: Warszawa to nie Berlin czy Nowy Jork, Warlikowski to nie Wagner, a kabaret to tylko namiastka teatru.



Marek Kubiak
Teatr dla Was
30 września 2013
Spektakle
Kabaret warszawski