Kamerzysta filmuje Mefistofelesa w teatrze

Trochę westchnień, patosu i zjaw zjeżdżających spod sufitu. Do tego zakupy w galerii handlowej i diabeł jak z "Matriksa". "Ballady i romanse" w Węgierce

Czy Mickiewicz załamałby ręce, setnie wynudził, czy szczerze się roześmiał, widząc, współczesne próby interpretacji jego młodzieńczych ballad - tego nie wiadomo. Wiadomo jednak, że adaptacje XIX-wiecznych tekstów dobrze od czasu do czasu uatrakcyjnić, czasem wyposażyć we współczesny sztafaż - słowem przystosować do widza XXI w. na tyle, by ten, przyzwyczajony do migawkowości, tempa, i przyspieszonego rytmu współczesnego świata, zechciał w ogóle przyjść do teatru. To niestety wieczne kompromisy, mające różny finał. Zdarza się bowiem często, że forma przerasta treść, a stosowanie współczesnych sztuczek dusi to, co w tekście najważniejsze. Rzecz więc w tym, by i wilk był syty, i owca cała. Czyli: grunt to nie przedobrzyć.

Jak jest w Teatrze Dramatycznym?

Różnie. Cały spektakl zbudowany wokół "Ballad i romansów" w reżyserii Bogusława Semotiuka zdaje się bujać od lewa do prawa. Jakby nie mógł się zdecydować, czy to już film, czy jeszcze teatr. Czy z Mickiewicza dobrodusznie kpi, czy pozostaje wobec niego w nabożnej postawie? Infantylny patos przypominający szkolną recytację zderza się tu co chwila z komicznym potraktowaniem wieszcza. Do tego nie wiadomo często, czy komizm ów jest zamierzony, czy też jest efektem ubocznym patosu...

Tak czy inaczej, okazuje się nieoczekiwanie, że ta niejasność, nieprecyzyjność wizji, nierówność, bywa w białostockim spektaklu w sumie... ciekawa. Już, już zaczynamy się kręcić w fotelu, Mickiewicz nam umyka, najchętniej by się z teatru zrejterowało i zaszyło gdzieś z tomikiem w bibliotece... gdy nagle zaczynamy słuchać, bo na chwilę robi się ciekawie... Po czym sytuacja się powtarza. Powstaje dziwna sytuacja: to, co irytuje, jednocześnie intryguje, to co jest wadą przedstawienia, stanowi jednocześnie zaletę. Dziwne? Taka widać jego uroda.

Zamiast pióra - kamera

Początek nudzi. Kroi się szkolna akademia - można by pomyśleć. Potem jest lepiej i spektakl nabiera tempa. I serwuje coraz to więcej inscenizacyjnych niespodzianek.

Oto Autor-Poeta-Dyrygent (Bernard Maciej Bania), w surduciku, stylizowany na epokę. Ale w rękach nie ma pióra, tylko kamerę. Rzuca pierwszą frazę z konkretnej ballady, wywołuje swoich bohaterów na scenę, po czym obserwuje ich, ilustrujących Mickiewiczowski tekst, przez obiektyw. A my obserwujemy wraz nim: z boku sceny stoją dwa olbrzymie ekrany, na które w tym samym momencie rzucany jest obraz z kamery. Bohaterów widać więc w dwóch wersjach: samych we własnej osobie i ich portrety na lustrzanych ekranach.

Widać więc niby to samo, a jednak nie. Bohater sceny jest w powiększeniu, ujęty z dwóch różnych stron. Jego mimikę widać wyraźniej. A czasem widać nawet to, co on widzi, a my normalnie widzieć nie możemy - wystarczy, że narrator poeta, wszędobylski reporter, czasem odganiany przez swoich bohaterów na bok - stanie z tyłu sceny.

To ciekawy zabieg inscenizacyjny - daje efekt trójwymiarowości, spektakl - mimo filmowej aparatury tworzy się, jak w teatrze przystało - tu i teraz, na naszych oczach. A teatralność sprzęga się z filmowością. Tej ostatniej tu zresztą poza intermedialnymi ekranami dużo więcej.

Opowieści w opowieści

Dodatkowo niektóre ballady możemy poznać w dwóch wariantach: na żywo i w formie przygotowanych wcześniej animacji (świetna praca Mateusza Gudela). W przypadku ballady "Lilije": najpierw wystylizowana na karykaturalną Lady Makbet Ewa Palińska opowiada jaka "zbrodnia to niesłychana, pani zabiła pana". A po zakończeniu opowieści - animacja pokazuje tę samą historię jeszcze raz, ale już w komiczny sposób: jakby wszystko rozegrało się nie dwa stulecia temu, a we współczesności, gdzieś na starej Pradze, gdzie obowiązują reguły półświatka.

Wszystkie te filmiki są niczym opowieści w opowieści. Dodają spektaklowi świetnego figlarnego klimatu, dla nich samych już warto przyjść do teatru. Towarzyszy im przewrotna muzyka Tadeusza Woźniaka znakomicie ilustrująca ów klimat i piosenki. Ktokolwiek je śpiewał (bo trudno rozpoznać czyje to głosy) - chwała im za to.

Mefistofeles w lateksie

I tak snują się na scenie Mickiewiczowskie historie - czasem przyciężko, że aż nie do zniesienia, czasem z lekkością, czasem komicznie; tak, że wręcz karykaturalnie.

Są momenty, w których twórcy nawet udanie rozszerzają Mickiewiczowską przestrzeń (w "Pani Twardowskiej" podchmielone towarzystwo siedzące w karczmie uosabia najróżniejsze polskie typy: to zarówno rozchełstany piwosz w bereciku z antenką, jak i panienki z lunaparów czy sarmata w kontuszu; diabeł może zaś mieć fizjonomię postaci z filmów science fiction - intrygująco wystylizowana Aleksandra Maj).

Reżyser całkiem zgrabnie połączył poszczególne ballady - oddziela je lejtmotyw z "Do przyjaciół", za każdym razem przez Banię i jego pomocnice wypowiadany innym tonem. Poszczególne postaci paradują w kostiumach znanej scenografki Zofii de Ines - widać w nich dowcip i mieszanie - jak w całym spektaklu - różnych epok (zabawnie wypada to w "Powrocie taty" i "Pani Twardowskiej").

Cóż na koniec można rzec? Niekiedy nam fraza wieszcza umyka, przytłoczona multimediami, brzmi pusto; a czasem słychać ją wyraźniej i przejmująco, także dzięki nim. Wyciągnięto z "Ballad" humoru na tyle, na ile wyciągnąć się dało. Czasem przerysowano to i owo, niepotrzebnie, zgrzytliwie, jakby delikatna materia "Ballad" była szkłem, a aktorzy metalem. A czasem delikatność tę nawet udało się wyeksponować.

To Mickiewicz może odrobinę w fastfoodowej, ale nie najgorszej wersji. Zresztą fast foody też bywają całkiem smaczne.



Monika Zmijewska
Gazeta Wyborcza Białystok
2 lutego 2010
Spektakle
Ballady i romanse