Katastrofa dopuszcza tylko rozpacz

Klemm, przy muzycznym wsparciu kompozytora i muzyka Michy Kaplana, stworzył niesamowicie gęsty i emocjonalny spektakl. Intensywnie przedziera się do głębi, potem znów daje przestrzeń do złapania oddechu, kiedy w krótkich sekwencjach każe postaciom działać w sposób usztuczniony - po premierze "Nad czarnym jeziorem" Dei Loher w reżyserii Wojtka Klemma w Deutsches Theater w Getyndze pisze Peter Krueger-Lenz w Göttinger Tageblatt.

Tak mogłaby wyglądać idylla. Jedna para małżeńska prowadzi browar, druga żyje w dobrobycie, ponieważ małżonek jest kierownikiem filii banku. Poznali się, polubili, spotykają się, razem świętują. Potem jednak przez cztery lata cisza, nie kontaktują się ze sobą. Powód jest dramatyczny. W najnowszej sztuce Dei Loher "Am schwarzen See" (Nad czarnym jeziorem), prapremierowo wystawionej przez Andreasa Kriegenburga z końcem października w Berlinie, krok po kroku odsłania się cały rozmiar katastrofy. Nastoletnie dzieci obu par zakochały się w sobie, potem wspólnie popełniły samobójstwo. Polski reżyser Wojtek Klemm zrealizował tę sztukę w Deutsches Theater w Getyndze.

Żelazna kurtyna to w teatrze metalowa ściana, w razie pożaru oddzielająca hermetycznie scenę od widowni. Klemm przed spektaklem pozostawia żelazną kurtynę opuszczoną, i podnosi ją wraz z jego rozpoczęciem. Jest to pierwszy z wielu prostych, ale uderzających obrazów, które reżyser znalazł, aby wyrazić to, co dzieje się na scenie. Spotkanie obu par unieważnia hermetyzm, w którym żyją od śmierci dzieci. Zanim dojdzie do spotkania, wszyscy się przed nim wzbraniają, uciekają, zatrzymują się, wątpią, wiją się i próbują przekonać samych siebie. Efrat Stempler pokazuje ich stany psychiczne w choreografii rozpoczynającej spektakl.

Następnie Johnny i Else przybywają do domu właścicieli browaru Eddiego i Cleo, domu z widokiem na feralne jezioro. I pojawia się to wielkie pytanie: dlaczego dzieci się zabiły. To pytanie ogarnia wszystko, i nie ułatwia ono sprawy ani reżyserowi ani zespołowi. Jasne, że to spotkanie kręci się wyłącznie wokół poszukiwań powodu. Ale jest za późno. W ciągu 90 minut spektaklu postaci wiele się dowiadują o sobie, niewiele o swoich dzieciach i ich życiu.

Z tej sytuacji wyjściowej Klemm, przy muzycznym wsparciu kompozytora i muzyka Michy Kaplana, stworzył niesamowicie gęsty i emocjonalny spektakl. Intensywnie przedziera się do głębi, potem znów daje przestrzeń do złapania oddechu, kiedy w krótkich sekwencjach każe postaciom działać w sposób usztuczniony. Klemm pokazuje dużo wyczucia dla rozłożenia rytmów i napięć - jak również wyczucia w prowadzeniu swoich aktorów. Wspólnie z aktorami stworzył doskonale naszkicowane charaktery. Wszyscy czworo są w tej samej rozpaczliwej sytuacji, a jednak bardzo różnie sobie z tym radzą.

Szef browaru Eddie, w tej roli Meinolf Steiner, to wielkoduszny i wspaniałomyślny człowiek, któremu jednak brakuje smykałki do interesów. Wnosi ją Cleo, zagrana przez Andreę Strube z dużą intensywnością. Andreas Jeing jako dyrektor banku Johnny jest energiczny, nieco zbyt swobodny i nie za bardzo lojalny wobec swojej małżonki, a przynajmniej nie tak, jak ona by sobie tego życzyła. Nadine Nollau pokazuje chorą na serce Elsę z dobrze wyważoną mieszaniną kruchości i siły. Przy czym aktorzy muszą sobie poradzić z dużą dozą ograniczeń, które poniekąd unoszą się nad całym spektaklem - wymiar katastrofy pozwala tylko na rozpacz, na inne emocje nie ma tu już miejsca. Potrzeba dużo entuzjazmu teatralnego, żeby przez półtorej godziny przyglądać się czwórce ludzi, którzy próbują uporać się z żałobą - chyba że po prostu ma się ochotę na wspaniałą reżyserię, imponującą grę aktorską i kunszt językowy Dei Loher.



Aleksandra Zmełty, stażystka, l: aleksz, h: ARH924588

0
Portrety
Wojtek Klemm