Kim jesteś(my), doktorze Frankenstein?

Kto decyduje o tym, co piękne? Gdzie kończy się odpowiedzialność za popełniane czyny? Czy pojęcie natury dobra, zła i miłości leży w granicach poznania istoty ludzkiej? „Frankenstein‟ w reżyserii Danny'ego Boyle'a z londyńskiego National Theatre to magnetyzujący formą traktat o człowieczeństwie.

Mroczny i organiczny „Frankenstein‟ Danny'ego Boyle'a hipnotyzuje widza już pierwszym obrazem. Setki żarówek podwieszonych pod sufitem oświetla i podgrzewa kolistą błonę ludzkich rozmiarów - jedyny obiekt znajdujący się na scenie. Cielisto-brązowa powłoka wybrzusza się niepokojąco. Fragmenty ludzkiego ciała prześwitują przez nią wyraźnie. Błona pęka.

Pozszywany kadłub z kończynami, targany konwulsjami, pełznie przez scenę w pomarańczowym, drgającym świetle. Dojrzałe fizycznie ciało Frankensteina obdarzone świadomością własnego istnienia daje znakomitemu w tej roli Benedictowi Cumberbatchowi możliwość popisu rodem prosto z teatru pantomimy. Kapitalna scena poznawania motoryki mięśni, podnoszenia się z klęczek, ustawia poprzeczkę wysoko. Późniejsze, pozornie naiwne obrazy, w których stwór powstały w laboratorium odkrywa działanie zmysłów przynależnych istocie ludzkiej, urzekają swoją prostotą.

Widowisko Boyle'a pełne jest dychotomii. Frankenstein w swojej cielesności to postać kompletna: skrupulatnie wadliwa, świadomie chaotyczna, konsekwentnie niestabilna. W zakamarkach pozszywanego, ułomnego ciała siedzi jednak bystra istota, obdarzona dziecięcą ciekawością świata, która zadaje fundamentalne pytania o naturę człowieczeństwa. Zrozumienie istoty miłości nie jest dane doktorowi prowadzącemu eksperymenty tylko stworowi powstałemu w laboratorium, dusza tęskniąca za pięknem, uwięziona w szpetnym ciele Frankensteina, popełnia mord i gwałt.

Trochę szkoda, że korowód postaci pojawiających się na scenie u boku protagonisty przechodzi i znika raczej niepostrzeżenie. Niestety należy do nich również sam doktor Frankenstein (Jonny Lee Miller), który ze względu na charakter nadany przez samą Marry Shelley powinien stanowić przeciwwagę dla swojego dzieła. Warto zaznaczyć, że widowisko National Theatre można zobaczyć również z Johnnym Lee Millerem w roli tytułowej i Benedictem Cumberbatchem wcielającym się w doktora Fankensteina. Zachwycają przekomiczni Mark Armstrong (w roli Raba) i John Stahl (jako Ewan), pojawiający się w mrocznym epizodzie rozgrywającym się na małej wysepce w głębokiej Szkocji. Oprócz aktorstwa na wysokim poziomie (świetny Karl Johnson w roli niewidomego mistrza-nauczyciela De Lacey'a) widz dostaje niestety postaci-wydmuszki: Elżbietę, narzeczoną doktora (Naomie Harris) czy jego ojca (George Harris).

Poznając z Frankensteinem działanie świata, naturę człowieka i historię myśli ludzkiej, odkrywamy stopniowo, że oszczędny, lecz bardzo atrakcyjny w warstwie wizualnej spektakl pełen jest rozważań natury filozoficznej. Mroczne i efekciarskie obrazy stają się pretekstem do zadawania fundamentalnych pytań o naturę dobra i zła, poszukiwanie źródeł miłości i odpowiedzialności za swoje dzieło.

To, co intryguje reżysera to przede wszystkim proces stawania się człowieka. Sposób, w jaki kształtowana jest jego natura ma w sobie coś z kolekcjonerskiego kompletowania wrażeń dostępnych ludzkiej istocie. Najbardziej zastanawiający w świecie Frankensteina jest jednak jego twórca. Od pierwszej sceny do finału przypomina raczej niezapisaną, białą kartę. Trochę tak jakby w swojej obsesji tworzenia człowieka zapomniał, że sam też mógłby nim być.

Uderzający obraz w laboratorium, gdzie doktor rozmawia z duchem swojego brata, a później powołuje do życia kobietę stworzoną na wzór i podobieństwo Frankensteina mami i odpycha. Jest swoistym punktem zwrotnym, momentem, w którym stwór dotyka swojej człowieczej natury, a doktor jest prawie tożsamy z demiurgiem. Znów przed widzem pojawia się kolista błona ludzkich rozmiarów, tym razem osadzona gdzieś w wilgotnej, ciemnej przestrzeni pracowni szalonego naukowca. Proponowane przez Boyle'a studium natury piękna w postaci istoty pozszywanej z fragmentów ludzkich zwłok nadaje scenie wymiaru przestrogi. Konsekwencje zabawy w boga noszą raczej gorzki posmak i odbijają się czkawką. Pewnie dlatego wieńczące scenę tableau z poderżniętym kobiecym gardłem i długimi, czarnymi, opadającymi na piersi włosami, pozornie tanie i efekciarskie, nie ma nic z amerykańskiego horroru klasy B.

Tyle o samym Frankensteinie. Pozostałe sceny przedstawiają rozterki jego twórcy. Szkoda tylko, że doktor to mało plastyczna materia. Nie bardzo wie, co to uczucia, nie bardzo potrafi je okazywać. Na tle ożywionych przez siebie, błyskotliwych zwłok, wypada nieco blado. I znów chciałoby się obejrzeć drugą z dostępnych wersji, gdzie w postać doktora wcielił się Benedict Cumberbatch.

Atrakcyjność formy i bogactwo treści sprawia, że produkcja Boyle'a pomimo licznych, słabszych punktów, nie nuży. Przypadkowy widz odnajdzie w niej sceny, które zostaną w pamięci na dłużej niż mgnienie oka, a ten bardziej wymagający doceni zarówno liczne popisy aktorskie jak i z przyjemnością odda się Miltonowskim rozważaniom na temat natury miłości, dobra i zła.



Marta Tomaszek
Dziennik Teatralny Wrocław
6 listopada 2018