Klata zamieszał, Drewniak ujawnił gust

Ostatnie spektakle podczas XVIII Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego dostarczyły spodziewanych i niespodziewanych emocji. Te pierwsze zdecydowanie ciekawsze.

Jan Klata, uwielbiany w Niemczech nie tylko w Bochum, gdzie już po raz trzeci reżyserował, po dziesięciu latach od legendarnej już realizacji plenerowej, po raz drugi sięgnął po "Hamleta" [na zdjęciu]. Zaczyna się od pierwszych nawiązań do stoczniowego "H." i niemieckiej tradycji: Hamlet ojciec, golfista w białym stroju szermierza (w tej roli gdański Hamlet Marcin Czarnik). Padają fragmenty "Hamleta Maszyny" Heinera Müllera. W całym spektaklu dygresji i cytatów jest dużo więcej, niemiecka krytyka podkreślała m.in. nawiązanie do "Hamleta" z Bochum z 1977 roku, w którym w czerwonym płaszczu, w legendarnej inscenizacji wystąpił Urlich Wildgruber. Pewnie jest tego więcej, ale trudno sprawdzić, a i dla polskiego widza mniej to zajmujące. Za to już polonica wyłapujemy chętnie i obficie. Jest więc o polskiej tradycji kopania się po pośladkach przed premierą, zabawy słowne typu Pol-Polska-Poloniusz, czy zbitki słowno-obrazowe (grabarze zamiast łopat mają krzyże i jeden z nich, cierpiąc na ból umiejscowiony w kręgosłupie, mówi: Boże, to mój krzyż).

To grepsy i skecze, bez których nie byłoby Klaty, ale najważniejszy cytat jest w finale [uwaga: spoiler], w którym pojawia się Hamlet ojciec i wygłasza Tren Fortynbrasa. Tak, trzeba stworzyć projekt kanalizacji i naprawić system więzień, bo Dania jest więzieniem. Niezwłocznie potrzebny jest dekret w sprawie prostytutek i żebraków. Tak, Hamlet poszedł na łatwiznę, tak, trzeba myśleć o państwie, a nie o zwidach i gwiazdach. Słowom Zbigniewa Herberta towarzyszyła podkręcona metalowo wersja "Seven Nation Army" White Stripes (muzyka tego duetu dominowała 10 lat wcześniej w gdańskiej inscenizacji) i podnoszenie dachu, które wywołało największe zainteresowanie w trakcie i jeszcze potem (liczne słitfocie na tle).

Z VIPowskiego centrum wyszło ponad 10 osób, a z galerii podobno dużo więcej, podczas "Pułapki na myszy", która odegrała zupełnie inną rolę, niż w większości znanych nam inscenizacji. Nie było związku z historią zbrodni i psychologicznym wariografem, za to maskowanych przekroczeń bez liku. Scena posłużyła do dyskusji na temat sztuki współczesnej pomiędzy Klaudiuszem i Gertrudą, która wygłosiła szczerą, wyczerpującą i bardzo popularną wśród salonowych aspirantek i aspirantów kwestię: Nic nie rozumiem, ale mi się podoba. Zabrakło tylko specjalnie zapalanych, cienkich papierosów, które są obowiązkowym rekwizytem środowiskowym. Obecność tego wątku można łączyć też z odreagowaniem reżysera na przyjęcie go w Krakowie w roli dyrektora Starego Teatru.

Zazdroszczę Klacie, że może sobie pozwolić na to, na co sobie chce pozwolić. Oto po finałowej masakrze na scenie pojawia się ponownie Hamlet ojciec z tekstem: -Hände hoch. I po chwili wyjaśnia-Zawsze to chciałem (im) to powiedzieć. Cudo, choć ja bym wolał panca, panca, nawiązujące do przygód Dolasa na moście. Jak zwykle u Klaty świetne pomysły: finałowa jatka rozpisana na bicia serc czy na intro zrzut książek spod sufitu. Jak przystało na polskiego Tarantino, Klata zgwałcił Szekspira, dopisał, nadpisał, przeinterpretował - od tego przecież "Hamlet" jest. Jednak po ochłonięciu i po twardej, męskiej rozmowie ze sobą, musiałem dojść do wniosku, że to nie był spektakl wybitny, i że w rubryce "Klata" też zajmuje zdecydowanie niepierwsze miejsce. To wreszcie "Hamlet" z bezbarwnym i nieciekawym Hamletem (Dimitrij Schaad), z muzyką nie tak trafną i wciągającą jak często bywało (tym razem m.in., oprócz klasyki, U2, Bryan Ferry! z dwoma numerami, wczesna Sinead czy Pink Floyd jako pawana dla Hamleta). I o czym świadczy fakt, że to jeden z dwóch najlepszych spektakli tegorocznego, dorosłego Festiwalu Szekspirowskiego?

Koniec wieńczy dzieło, podobno, więc tym bardziej smuci finałowy klops. Przyznanie Nagrody Złotego Yoricka za najlepszy spektakl szekspirowski w Polsce "Poskromieniu złośnicy" będącego na fali, głównie na Wybrzeżu (zwycięstwo na tegorocznym R@Porcie) Teatrowi im. Stefana Żeromskiego z Kielc, uważam za ogromny błąd, który rzuca zupełnie nowe światło na kompetencje krytyczne i selekcjonerskie Łukasza Drewniaka, jednego z najsłynniejszych trendsetterów pomiędzy Odrą i Bugiem. Drewniak nie dość, że nie pozostawił wątpliwości, czyja to była decyzja, to jeszcze kwieciście argumentował, ukazując wyjątkowość prezentacji w reżyserii Katarzyny Deszcz. Kielecki spektakl mógłby z powodzeniem rywalizować na festiwalu teatrów ogródkowych, ale nie na Szekspirowskim! Tragiczne aktorstwo, z wyjątkiem pary Krzysztof Grabowski - Wiktoria Kulaszewska, niezamierzony kicz i jeszcze na dobicie, zupełnie nie wiem po co, fragment słynnej ekranizacji Franco Zeffirellego. To tym bardziej smutne, że w "Hamlecie" Radosława Rychcika cały zespół zaprezentował się co najmniej przyzwoicie i brak jedynie K. Nosińskiego nie powinien osłabić stawki. Była też "Samotność pól bawełnianych", która nieprzypadkowo objechała pół świata.

Zmiana selekcjonera i sposobu wyboru spektakli nominowanych do Yoricka to jeden z postulatów, które powstają w sposób naturalny po tegorocznym maratonie. Absolutnie powinno się powrócić do formuły, w której po preselekcji zostają wyłonione np. 3 najlepsze spektakle, które ocenia Jury obecne na Festiwalu. Kiedy nie ma tytułów zasługujących na nagrodę, po prostu nie przyznaje się jej, co się już przecież zdarzało.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
7 października 2014