Kłopotliwe dziedzictwo Hübnera

Mit przedstawienia Zygmunta Hübnera. Na afisz warszawskiego Teatru Powszechnego trafia "Lot nad kukułczym gniazdem" Dale\'a Wassermana. To dobra okazja, by przypomnieć mit przedstawienia Zygmunta Hübnera według tego samego tekstu na tej samej scenie.

Teatr Powszechny nosi od 1989 roku imię swojego wieloletniego dyrektora Zygmunta Hübnera. Patron był również reżyserem, aktorem, wykładowcą i eseistą. Z okazji 20. rocznicy śmierci Instytut Teatralny wznowił "Politykę i teatr" - summę refleksji Hübnera o mechanizmach rządzących na przestrzeni dziejów polityką ze szczególnym uwzględnieniem jej wpływu na życie teatralna Z okładki książki spogląda... Wojciech Pszoniak. Nie, to nie pomyłka, ale reprodukcja plakatu Marcina Mroszczaka do "Lotu nad kukułczym gniazdem" Dale\'a Wassermana według Kena Keseya, w którym Pszoniak zagrał Randle\'a P. McMurphy\'ego. Polska prapremiera odbyła się 30 czerwca 1977 roku. Reżyserował Hubner i była to jedna z najgłośniejszych premier tej dyrekcji Ale czy też największych osiągnięć artystycznych?

Ani powieść Keseya, ani jej sceniczna adaptacja nie należą do arcydzieł. Świat przedstawiony w utworze, relacje społeczne i międzyludzkie, motywacje działań psychologicznych bohaterów są charakterystyczne dla dobrze skrojonej amerykańskiej dramaturgii. Nie jest "Lot..." wielką metaforą ludzkiej kondycji; zakład psychiatryczny, w którym osadzona jest akcja, nie jest alegorią stosunków państwo - jednostka. Ale nie jest to też tylko realistyczna historia z życia zakładu psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze, gdzie dostał się przypadkowy buntownik, który obudzi chorych i przywróci ich do życia. 

Hubner musiał z tych słabości zdawać sobie sprawę, ale tekstu nie wybrał przypadkowo. Był schyłek dekady gierkowskiego zakłamania, gdy władza liczyła, że za cenę małej stabilizacji i rozbudzenia konsumpcjonizmu w wersji soc uśpi społeczeństwo. Tymczasem ono właśnie zaczynało się budzić... W tym sensie Hubner, "wąchający swój czas", wybrał tekst idealny. Pierwsza ingerencja reżysera w tekst polegała na zabiegu zerwania narracji, która w sztuce jest monologiem wewnętrznym indiańskiego Wodza Bromdena (w tej roli Franciszek Pieczka). Rzeczywistość sceniczna została zobiektywizowana. Temu służyło też w inscenizacji zatarcie granic między sceną a widownią, teatralizacja całej przestrzeni (za pomocą scenografii Kazimierza Wiśniaka) i włączenie do zabawy publiczności. Przedstawienie zaczynało się od chwili przekroczenia drzwi teatru. Reżyser przydzielił widzom rolę zwiedzających zakład, po foyer krążyli szpitalni pielęgniarze, do sali w miejsce dzwonka wzywał głos informatorki, w przerwie na scenie nie gasły światła, a po zakończeniu przedstawienia aktorzy nie wychodzili do oklasków...

Gra w zakład psychiatryczny miała dramatyczną pointę, równocześnie kolejną wyraźną ingerencję reżysera w tekst napisany. W finale u Keseya anarchista McMurphy ginie, ale obudzonemu przez niego do życia indiańskiemu wodzowi Bromdenowi udaje się zbiec. W Powszechnym Bromden wprawdzie uciekał, ale był zatrzymywany przez dwóch pielęgniarzy przy drzwiach wejściowych. Tam skulonego i klęczącego Wodza spotykała publiczność opuszczająca teatr... Po krótkiej szamotaninie pielęgniarze, brutalnie rozpychając tłum, odprowadzali uciekiniera do środka. O ten finał kilku krytyków miało żal do Hubnera. Za jego dosłowność, za brak zaufania do inteligencji widowni. Zakład psychiatryczny, w którym pacjenci mają zagwarantowane minimum socjalne w zamian za wyrzeczenie się elementarnych wolności, wprost był odczytywany jako aluzja do PRL. Pacjenci, a drugoplanowe role grali aktorzy klasy Bronisława Pawlika, Olgierda Łukaszewicza i Mariusza Benoit, pozostawali w zakładzie często z własnej woli, bo nie radzili sobie w życiu. Nie byli bohaterami, jak większość polskiego społeczeństwa, a ich antyheroiczna postawa budowała wspólnotę z widownią. Sam Hubner mówił w wywiadzie niedługo po premierze: "Jeżeli człowiek ma unormowane życie i włącza się w jakąś działalność, ryzykuje utratę dotychczasowej stabilizacji. Musi dokonać wyboru - co jest bardziej cenne: chronienie spokoju i względnego dostatku czy włączenie się w sprawy, które uważa za ważniejsze, ale niosące za sobą straty w interesach osobistych. (...)

Ten typ pytań, problemów moralnych, rozstrzygany był u nas w imię wartości istotniejszych niż tymczasowy interes osobisty". Zatem "Lot..." miał być w założeniu dramatem sumienia, wyboru postaw, starciem racji. W legendzie tego przedstawienia najmocniej przetrwały role protagonistów: Pszoniaka (grał na zmianę z Romanem Wil-helmim), Pieczki i Mirosławy Dubrawskiej jako Siostry Ratched (aktorka blisko ćwierć wieku później w ankiecie "Teatru" uzna tę rolę za najważniejszą w karierze). Dubrawska nie grała tylko uosobienia bezwzględnej władzy podporządkowującej sobie wszystko i wszystkich, niszczącej, gdy coś jej rządom zagraża. Stały za nią bardziej skomplikowane racje ludzkie. Również McMurphy Pszoniaka nie był jednoznacznym bohaterem pozytywnym, który działał wyłącznie dla dobra pacjentów.

Dopiero z upływem czasu rodziło się w nim poczucie odpowiedzialności za ich los. Konflikt Siostry Ratched i McMurphyego, ich spór o "rząd dusz" nad chorymi był grą z nieludzkim systemem. Scena, w której McMurphy sobie to uświadamia, była jedną z najbardziej wstrząsających. Tą, która przedstawienie Hiibnera windowała w górę, porzucając doraźną aluzję na rzecz uniwersalności W .Polityce i teatrze" Hubner pisał o aluzji jako działaniu mającym zmylić czujność cenzury: "Wybieg stosowany najczęściej i nieraz (...) z niemałym powodzeniem. Jest to ciągnąca się od zarania dziejów teatru zabawa w kotka i myszkę: kto kogo przechytrzy. Na ogół wygrywa teatr, nie zapominajmy jednak, że aluzja jest formą autocenzury". W,,Locie.." Hubnera wygrał teatr, ale teatr prowadzony w ramach PRL-owskich ograniczeń. Było to zwycięstwo teatru, który traktował widza poważnie, prowadząc z nim uczciwą rozmowę.

Chociażby dlatego Hubner pozostawił po sobie kłopotliwe dziedzictwo. Zarówno swoim byłym współpracownikom, których w warunkach wolnego rynku najbardziej interesuje zarabianie pieniędzy; jak i tym, którzy dzisiaj w miejsce teatru politycznej aluzji (o metaforze nie wspominam), uprawiają ordynarny, gazetowy plakat.



Michał Smolis
Dziennik
9 lutego 2009
Portrety
Zygmunt Hübner