Kobiela: nasz Woody Allen

O Bogumile Kobieli z Jerzym Gruzą rozmawia Jacek Szczerba.

Dokładnie 40 lat temu zmarł tragicznie Bogumił Kobiela (1931-69), wybitny aktor, nie tylko komediowy. Był Piszczykiem w "Zezowatym szczęściu" (1960) Andrzeja Munka i oportunistą Drewnowskim w "Popiele i diamencie" (1958) Andrzeja Wajdy, gdzie w chwili pijackiego upojenia miota się po stole z gaśnicą. Razem ze swoim przyjacielem Zbigniewem Cybulskim założył w Trójmieście Teatrzyk Bim-Bom (1954). 

Jacek Szczerba: Na czym polegał aktorski fenomen Bogumiła Kobieli? 

Jerzy Gruza: Bobek był zaprzeczeniem akademijnej drętwoty, ciemnych garniturków i przemówień. Budził sprzeciw recenzentów, bo wykraczał poza ich wyobrażenie o tym, z czego i jak można się śmiać. Programy "Poznajmy się", które robiliśmy w latach 60., były sekowane przez prasę. Dopiero dziś mówi się o tym jako o telewizyjnej klasyce. 

Ukuto nawet wtedy teorię, że polski widz nie ma poczucia humoru. Amerykański - owszem, ale nie nasz. Bobek pokazał, że możemy się śmiać, i to z siebie, opowiadać o życiu. On tę umiejętność brał z własnej prywatności. Bo prywatnie był zabawny, spostrzegawczy i złośliwy. To była kupa wdzięku, niewykorzystany polski Woody Allen. 

Pamięta pan jakiś z jego zabawnych wyczynów? 

- Bobek był mistrzem prowokacji, umiał zaskoczyć. Bywał w tym okrutny. Którejś niedzieli przyjeżdżamy rano do Domu Pracy Twórczej w Oborach. Nad ziemią unosi się mgła, a na tarasie siedzi wykwintne towarzystwo: Słonimski, dwóch Brandysów, Aleksander Wat. Przeglądają gazety. Bobek zagaduje: "Proszę panów, który z polskich pisarzy mieszkających teraz w Oborach jest najciekawszy?". Panowie, jak na komendę, zasłaniają twarze gazetami. 

Chwilami musiał być pewnie nieznośny. 

- Kiedyś w kawiarni podano mu herbatę. Zaczął ją mieszać, głośno stukając łyżeczką o szklankę. Jego żona mówi: "Bobek, jak ty mieszasz?! To takie chamskie". Więc on zaczął mieszać bardzo delikatnie, ale na końcu, gdy już wyjął łyżeczkę, walnął nią o brzeg szklanki. Bobek był też oszczędny, jak to krakus. Siedzę w SPATiF-ie w pierwszej salce, on siedzi w drugiej. Przybiega do mnie i zamawia kurczaka. Kelnerka mu go podaje, on zjada i wraca do drugiej salki. Kto dostaje potem rachunek za kurczaka? Oczywiście ja. 

Czy zasada "dopuszczamy improwizację" obowiązywała też we wspólnej pracy? 

- Oczywiście. Programy "Poznajmy się" miały zawsze jakiś temat przewodni. Jeden był o Szekspirze. Występował w nim Jan Kott, Agnieszka Osiecka napisała "szekspirowski" wiersz. Bobek, jako szef szefów, wychodzi na scenę: trzyma w ręku rakietę tenisową, ma białe spodnie, koszulkę i przerzucony prze ramię biały ręcznik. Jacek Fedorowicz pyta Bobka: "Szefie, ale dlaczego taki strój do Szekspira?". A Bobek na to: "O cholera, Elsynor pomylił mi się z Wimbledonem". 

I potem dalej jechał tym Wimbledonem. A miał grać Hamleta czy Króla Leara. 

Pisaliście razem scenariusze... 

- Napisaliśmy także sztukę, nazywała się "Czy pani kogoś szuka?" (1966). Grano ją w Teatrze Komedia. Wyjechałem akurat do Szwecji, żeby robić tam Mrożka, więc reżyserował ją Jerzy Markuszewski. Tekst był o tym, że dwóch młodych autorów pisze na konkurs sztukę do telewizji. Grali ich Bobek i Wojtek Siemion. Piszą, ale właściwie mają wymyśloną tylko jedną rzecz: nagle ktoś puka do drzwi i wchodzi. I oni cały czas kombinują, kto wchodzi. Jako wchodzącą wykorzystaliśmy Alinę Janowską, która miała siedem czy osiem wejść, m.in. jako Marlena Dietrich, sprzątaczka i esesman. 

Sztukę potwornie zjechano. Do tego doszedł skandal, bo jako para autorów przyjęliśmy pseudonim Misza Strachocki, a okazało się, że to nazwisko znanego aktora. Były protesty, więc zmieniliśmy je na Żęziło. 

Na końcu spektaklu Bobek wywracał dekoracje i mówił, żeby wrócić do rzeczywistości, do prawdy. "Dosyć szminki" - krzyczał i zrywał makijaż. 

Powodzenie u widzów miało to fantastyczne. 

Kobiela wymyślił kiedyś postać Markiza. 

- Byliśmy akurat wspólnie na wakacjach. Jemy na obiad zupę, a Bobek strasznie siorbie. Myśmy się stopniowo wyciszali, tak że było słychać tylko to siorbanie. Patrzymy na niego ironicznie, a on mówi: "Czy wiecie, że w szkole nazywano mnie Markizem? Do dzisiejszego dnia niektórzy wołają na mnie Markiz". I dalej siorbie. 

Wtedy zaczęliśmy kombinować, co zrobić z tym Markizem: stworzyliśmy "markizm" i "antymarkizm". Wymyślaliśmy przygody Markiza. Markiz był globtroterem, który zawsze dojeżdżał nie tam, gdzie zamierzał. Był tak niezręczny, że udało mu się nawet przewrócić wańkę-wstańkę. Bobek w to wchodził, stylizował się na specjalne mówienie. Nie powiedział "gęś", tylko "gąś", nie "gałąź", tylko "gałęź". Powstało specjalne słownictwo Markiza, zawołania Markiza. 

W Kobieli było coś jeśli nie arystokratycznego, to przynajmniej dystyngowanego. 

- On pochodził z bardzo dobrej rodziny. Dziadek ze strony matki był ważną figurą wśród przedwojennych władz Śląska, ojciec literatem. Bobek miał poczucie odrębności, coś takiego jak niezwracanie uwagi na otoczenie. Był zapatrzony w siebie. Taki paniczyk z Tenczynka, gdzie jego dziadek kupił podmiejską rezydencję. 

Podobno matka, gdy on grał, klęczała przed telewizorem. Był najstarszym synem, reszta rodziny żyła w jego kulcie. Ale to działało też w drugą stronę - on strasznie kochał matkę. Do dziś żyje brat Bobka. Kultywuje jego pamięć. Oprowadzał mnie po Tenczynku. Szliśmy w trawie do pasa, a on mówi: "Tu był kort tenisowy, na którym grał Bobek". 

Ja tego zapatrzenia w siebie Bobka początkowo nie zauważyłem, bo byłem głupi, świeżo po szkole, i nie wiedziałem, co to znaczy dla aktora. Przyjechałem z kamerą na pierwszy festiwal jazowy w Sopocie. Szedł pochód jazzmanów, a Bobek jechał przed nimi na motorze. Stanąłem z przodu, kręcę, i on zaczął mi się wcinać w kadr. Wołam: "Bobek, odsuń się, zasłaniasz". Strasznie to przyjął. 

Czy Kobiela dbał, po pańsku, o strój? 

 W stroju był niedbały, ale uwielbiał się przebierać we wszystko, co wpadło mu w ręce. Gdy w "Wojnie domowej" miał grać babcię, to przyszedł na zdjęcia próbne już przebrany i był stuprocentową babcią. Założył nogę na nogę, filuternie odsłaniając udo, i mówi: "Jak babcia była młoda, to też lubiła chodzić na dziewczynki". 

W końcu tej babci nie zagrał. Nie udało się dogadać w kwestii terminów. 

Już po śmierci Kobieli puszczono w telewizji ostatnią waszą wspólną realizację - "Mieszczanina szlachcicem" Moliera. 

- Długo próbowałem go namówić na pana Jourdain: "Bobek, jest rola dla ciebie". "Dobrze, nie bardzo pamiętam, o co tam chodzi, ale czy dużo się mówi?" "Sporo się mówi, ale głównie powtarzasz za innymi". "A, powtarzam, to ja to wezmę". 

Bo Bobek to był potworny leń, nie chciał się uczyć tekstu. I bez tego był rozrywany, jeździł po świecie z kabaretem Wagabunda. Gdy się już na spektakl umówiliśmy, okazało się, że miał sześć umów podpisanych na ten sam termin. Był kompletnie niezorganizowany. 

Ja jednak cierpliwie na niego czekałem. Pracowaliśmy nad tym ciężko, ale było warto, bo to miało odniesienia do naszych czasów - do przechodzenia z klasy robotniczej czy chłopskiej na wyższe stanowiska. Że to jest takie powszechne marzenie. 

Czy Kobiela potrzebował teoretyzowania przy reżyserowaniu go? 

- W ogóle nie. Miał instynkt śmieszności i jednocześnie instynkt dramatyzmu, a takie połączenie daje największe mistrzostwo w aktorstwie. Podobno był fantastyczny jako Kaligula w Teatrze Wybrzeże, ale ja tego nie widziałem. 

Mimo to wszystko, co Bobek robił, było odbierana jako zabawa. Jesteśmy na urlopie w Jugosławii. Jakiś Niemiec, cofając wóz, uderza w samochód Bobka. Drobna stłuczka, ale wybucha kłótnia - Niemiec krzyczy po niemiecku, Bobek też. Przygląda się temu grupka Polaków. Kobieta mówi: "Patrz, to ten komik Kobiela. Jak on się wygłupia, jak gra!". A tam była prawdziwa awantura. 

Bobek miał świadomość swoich ograniczeń. Nie był np. amantem. 

Nie był, ale w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" (1965) Wojciecha Hasa jest znakomity jako uwodziciel - kawaler Toledo. Czy Kobiela miał powodzenie u kobiet? 

- Szalone. Brał je dowcipem, kołował wdziękiem. W te sprawy była też zamieszana jego mama. Kontrolowała, była łasa na dobre nazwiska pań. Siedziała w SPATiF-ie na pięterku i filowała z góry, z kim Bobek przychodzi. Nie było tak, że on polował sam. Chyba że w nocy. 

Z przyjaciół najbliższy był mu Cybulski. 

- Bobek zawsze kpił ze Zbyszka, poczciwiny. Z tego, jak ten wpadał w tarapaty. Ale się kochali i uzupełniali. Jeden romantyk, drugi bardziej konkretny. W sztuce "Czy pani kogoś szuka?" był fragment z Dietrich, która zakochała się na moment w Cybulskim. Chodziło o to, dlaczego ona się z nim rozstała. Zbyszek mówił do każdego "starenia, starenia" i trącał go w rękę. Dietrich, nie wiedząc, co znaczy "starenia", poprosiła Bobka, żeby przetłumaczył jej to słowo. I wtedy czar prysł. 

Pan zna szczegóły samochodowego wypadku Kobieli pod Koronowem. 

- Było wtedy środowiskowe współzawodnictwo w kupowaniu bmw. Bobek kupił bmw 1600, samochód raczej mały i lekki, ale wyśrubowany, o dużym przyspieszeniu. Jechał nim z żoną na chałturę na Wybrzeże. On nie zapiął pasów, ona tak. Samochód dobrze trzymał się drogi - oni siedzieli z przodu, bagaże były z tyłu. Przejechali już część trasy, gdy zaczął padać deszcz. Zrobiło się ślisko, więc przydałoby się większe obciążenie wozu. Widzą, że na autostopie stoi dwóch facetów. Gośka mówi: "Weźmy ich". Bobek się zatrzymał i wtedy okazało się, że faceci mają ciężkie bagaże - namiot, plecaki. Kładą je obok siebie, na tylnym siedzeniu. Tam też przesuwa się środek ciężkości, wóz traci stabilność. Jest zakręt, Bobka znosi na drugi pas, łapie czołówkę z tirem. Gośka prawie wyskakuje przez okno. Bobek zostaje przygnieciony przez autostopowicza, który wbija go w kierownicę. Dźwiga się jednak. Transportuje żonę do szpitala, jeszcze chodzi, ale stopniowo gaśnie. Wreszcie pada - pękła mu wątroba. Przewożą go do Gdańska, próbują robić operację. Ta się nie udaje.



Jacek Szczerba
Gazeta Wyborcza
11 lipca 2009