Kolada Bucket Challenge - w oczekiwaniu na święto teatru

Owacją na stojąco zakończyła się premiera "Statku szaleńców" Nikołaja Kolady w Teatrze Wybrzeże.

Bardzo chciałem, żeby mi się bardzo podobało. Kiedy jestem smutny po jakimś rozczarowaniu artystycznym, muszę koniecznie i szybko wyrównać poziom kisłoroda. Zawsze udaje się to dzięki przypomnieniu fragmentów "Hamleta" i "Króla Leara" Teatru Kolady, niezapomnianych spotkań na Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku. Wiadomość o przyjeździe do Gdańska Nikołaja Kolady i realizacji "Statku szaleńców" w Teatrze Wybrzeże podziałała jak impuls elektryczny na monstrum Frankensteina, ale też obudziła obawy. Kolada jest oczywiście niekwestionowaną legendą europejskiego teatru, ale jako twórca spektakli w wykonaniu swego zespołu (Oleg Jagodin forever!) i najlepiej według klasycznych tekstów. Trudniej to powiedzieć o jego pracach reżyserskich poza Jekaterynburgiem, a już zupełnie nie broni się jako dramatopisarz. Płodny niczym grafoman, wyprodukował już grubo ponad setkę tekstów i nie przestaje tworzyć.

"Statek szaleńców" to tekst sprzed blisko trzydziestu lat. Historia, raczej przypowieść, o mieszkańcach pewnej kamienicy, którzy zostali odcięci od świata przez powódź. Muszą sobie radzić sami, sytuacja graniczna wyzwala w nich tzw. "ponadczasową i uniwersalną prawdę o człowieku". Wychodzą traumy, kompleksy i niespełnienia, ale ogólnie przesłanie jest, czy ma być, pozytywne. Ludzie mają się kochać i szanować, bo przecież szkoda życia na nienawiść i zło. Budowana w atmosferze wydarzenia artystycznego najwyższego kalibru, po prostu święta teatru, gdańska premiera jest tzw. spektaklem prestiżowym, wysokobudżetowym i skazanym na sukces. Żywiołowe przyjęcie premierowej publiczności, w tym owacja na stojąco, potwierdzają: będzie hit. I nic tego nie zmieni, nawet fakt, że jest to spektakl zły i niesmaczny.

Pierwsze wrażenie jest oszałamiające dzięki scenografii Justyny Łagowskiej, która regularnie współpracuje z Koladą w Polsce. Duża Scena Teatru Wybrzeże jest wypełniona wodą, podnosi się rusztowanie z zawieszonym praniem (spektakl niekrótki, więc policzyłem kilka razy - 115 sztuk białej bielizny, prześcieradeł i innych wisiało przez trzy godziny nad sceną). Dużo kolorów, atrakcyjna ścieżka dźwiękowa, jak zwykle umiejętnie dobrana u Kolady. Głośno, chwytliwie i bardzo obiecująco. Niestety, po kwadransie zachwytu zalewa nas morze tandetnego tekstu pozbawionego cienia choćby niedosłowności. Słowa spisywane w maglu lub podczas wizyt na dzielni u patologii. Co gorsza, tekst jest nasycony wieloma polskimi wynalazkami i rymowankami, typu: trasa Apacza koło sracza, zbóje -je. Ch ściele się zresztą gęsto, aż dziw, że nie poległ od tak częstego nadużywania - nie ma co, wielki szacun dla tego nieśmiertelnego wyrazu, którym scena doskonale porozumiewa się z niezwykle reaktywną publicznością. Wulgarność bez umiaru i bez jakiegokolwiek uzasadnienia, prymitywna, głupia, grepsiarska i nie tylko werbalna.

Szczytem bezmyślności są ruchy frykcyjne kilkuletniego chłopca (w tej roli Artur Blanik, syn naszego mistrza olimpijskiego w gimnastyce), który przez trzy godziny wysłuchuje języka aktorów i ma w pakiecie sposobność oglądania nieprzyzwoitych zdjęć. Zaraz za tym plasuje się wykonanie piosenki "Bożenka" z repertuaru braci Figo Fagot, z ohydnym, rasistowskim tekstem, który, m.in., zaskarżyło Stowarzyszenie Romów w Polsce. Po tym, jak Mieczysław Abramowicz został wręcz zlinczowany w komentarzach pod artykułem w obronie Romów eksmitowanych w Gdańsku, nie dziwi "Bożenka" śpiewana z aplauzem na scenie jeszcze niedawno nazywanej narodową (zmieniła się nomenklatura, ale prestiż trwa). Piszę to wszystko ze smutkiem samotności długodystansowca, bo wiem, że inteligencja kreatywna nie zabierze głosu, bo recenzje będą oszałamiające - no bo to przecież Kolada, bo solidarności i wspólnego, jasnego systemu oczywistości nie ma i nie będzie, choć są na to kolosalne pieniądze. Mam jedynie cichą nadzieję, że Małgorzata Oracz sama zrezygnuje ze śpiewania "Bożenki". Swoją drogą jestem ciekaw, czy Nikołaj Kolada, który przeżył swój dramat wykluczenia, sam wymyślił wszystkie konteksty i podteksty "dowcipów", czy też podsuwał mu je jakiś wyrobiony intelektualnie lokals-trendsetter.

"Statek szaleńców" to nie jest teatr. To tanie i tandetne "szoł", w którym warstwa sensów jest na poziomie holenderskich polderów. Całość, szczególnie pierwszy akt, przypomina jeden z obrazków Andrzeja Mleczki, na którym dziecko mówi z niesmakiem, że nie znosi, kiedy reklamy są przerywane przez te głupie filmy. W "Statku szaleńców" mamy kilkanaście scen "baletowych" z nachalną muzyką mechaniczną i kilka "popisów" aktorskich, a pomiędzy tzw. tekst. "Jezioro łabędzie", gdyby było jedynym "popisem", byłoby świetne, ale tonie w bezmiarze bezkrytycznie podawanych dowcipów i grepsów. Aktorzy Teatru Wybrzeże nie mieli tym razem okazji do ukazania wszechstronności, zapamiętałem tylko zmyśloną opowieść Anwara w wykonaniu Macieja Konopińskiego i całego Michała Kowalskiego. Legendarny już wręcz Pankracy z "Nie-Boskiej komedii" stara się zbudować postać z różnych komponentów, imponuje sprawnością fizyczną i brawurową choreografią w tangu z brzozą. Jego Waldek to postać najciekawsza w tym nieciekawym świecie nieciekawych ludzi. Niespodziewaną wartością dodaną są narodziny zdolnego skimboardzisty - w tej roli młody przedstawiciel sportów wodnych Piotr Srebrowski.

Dużo było Rosji w Trójmieście ostatnio, ale gdybyśmy mieli oceniać poziom rosyjskiej dramaturgii na podstawie "Dwóch w twoim domu" Grieminy i "Statku szaleńców" Kolady, to ocena spowodowałaby kolejną śmierć Gogola i Czechowa. Szkoda, bo przecież nawet sam Kolada popełnia zdecydowanie lepsze "kawałki", czego przykładem jest "Baba Chanel" z wielkim powodzeniem grana na Wybrzeżowej scenie. Oczywiście "Statek szaleńców" niesie ze sobą niezwykle cenny walor terapeutyczny - oglądając "szaleńców" na scenie, niektórzy mogą się poczuć lepiej, ale jest to, zapewniam, terapia zdecydowanie nietrwała. Po chwili euforii prawda wróci na swoje miejsce.

Miało być święto teatru, a dla mnie to była stypa. Scena nie musi udowadniać każdym spektaklem jedynej prawdy naszych czasów, że życie w świecie bez sensu nie ma sensu, ale rozrywka powinna trzymać poziom. Świadome schlebianie najniższym instynktom i gustom krótkoterminowo przyniesie sukces komercyjny, ale w dłuższej perspektywie jeszcze bardziej zmniejszy rangę sztuki teatralnej i obniży autorytet aktorów, którzy będą się ścigać na efekty z kabaretowymi amatorami. Zaniknie rzemiosło, zostaną tylko parodystyczne podrygi, grepsy, no i oczywiście playback - nieodłączny składnik kiczu. Będziemy się spotykać i coraz częściej narzekać, oczywiście w wąskim gronie, jaką to mamy niewyrobioną publiczność, jak słabo "chodzą" ambitne tytuły, a jak dobrze "Seksy" i "Kolady". I oczywiście nic nie zrobimy, podobnie jak w wielu innych, ważniejszych sprawach, w których obojętność jest współuczestnictwem, a solidarność pojęciem niebezpiecznym.

Piszę to wszystko bardzo niechętnie, bo przecież bardzo chciałem, żeby mi się bardzo podobało i żebym wchłonął duży zapas Wyrypajewowego kisłoroda, co by starczył na długo.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
3 września 2014
Spektakle
Statek szaleńców