Kolejny szczęśliwy Beckett

Kopiec Kościuszki pokryty wyschniętą trawą i liśćmi wprowadza nas w szczególnie krakowski klimat inscenizacji Becketta w Teatrze STU. Winnie tkwi uwięziona do pasa w Kopcu, który staje się zarazem jej rozkloszowaną spódnicą. W roli głównej oglądamy Beatę Rybotycką, towarzyszy jej pianista Konrad Mastyło, bo trzeba zaznaczyć, że w ujęciu Krzysztofa Jasińskiego Winnie jest śpiewaczką, a jej mąż Willy - akompaniatorem.

I tak oto zostajemy wprowadzeni w artystyczne życie „Piwnicy pod Branami”, a kopiec, z tkwiącą w nim aktorką i wmontowanym w mury pod kopcem pianinem, obraca się niezauważalnie, powoli wokół własnej osi, niczym kula ziemska, czemu towarzyszą czasami odpowiednio wschody i zachody Słońca. Muszę przyznać, że ta krakowska wizja wydała mi się nieco hermetyczna, ale przyjmijmy, że miała na celu ukazanie Becketta w „swojskich” realiach. Jeszcze bardziej kuriozalnie zabrzmiały zapewnienia reżysera, że „gdyby Beckett znał ten kopiec, gdyby wiedział, że został on usypany na wzgórzu, gdzie pra-Celtowie odprawiali rytuały Słońca, wpisałby go w didaskalia swej sztuki”…

Niemniej jednak spektakl jest bardzo dobrą i ciekawą realizacją sceniczną „Szczęśliwych dni”. Beata Rybotycka świetnie wciela się w postać Winnie, która powoli zapada się w sobie, odgrywając wspaniały monolog, przerywany tu i ówdzie urywkami piosenek. Świat i ludzkie życie jawią się jako kaprys, gorzki żart. Śmiejemy się (zgodnie ze słowami Winnie) razem ze Stwórcą z jego nie najlepszych dowcipów. Słuchamy jej modlitw, tęsknot, wspomnień, wynurzeń, zachwytów nad szczoteczką do zębów. Grzebiemy razem w torbie z bezużytecznymi przedmiotami. Przyglądamy się przeuroczej scenie z parasolką. Pesymizm dramatopisarza zostaje przedstawiony w złagodzonej formie (zwłaszcza w pierwszym akcie). Wprawdzie potoki łez, symbolizujące egzystencjalną rozpacz, wypływają nieustannie z oczu Winnie, która wdzięcznie ociera je chusteczką, ale jej groteskowa mimika, chochlikowe przedrzeźnianie państwa Shower (czy Cooker) neutralizują nieco ich tragiczny wymiar.  

Z drugiej strony, jej relacje z mężem obnażają dogłębną samotność jednostki oraz niemożność nawiązania relacji międzyludzkich. Panuje między nimi zupełna pustka emocjonalna, nigdy nie darzyli się żadnym uczuciem. Mamy wątpliwości, czy kiedykolwiek chociaż czuli wobec siebie fizyczne pożądanie. I nie jest to jedynie wina mężczyzny – Winnie, przez ciągłe strofowanie Willy’ego, uniemożliwia mu wykrzesanie z siebie odrobiny autentycznej kreatywności. Stara się zabić czas nieustającym monologiem. Poczucie przerażającej alienacji, stagnacji i całkowitego niezrozumienia człowieka przez człowieka są wyrazem nieodwracalnego braku nadziei. Całkowita samotność jest nie do zniesienia i, aby przekonać siebie, że naprawdę istnieje druga żywa istota, Winnie cały czas przywołuje swojego męża. Ten z kolei jest jedynie pewnym dodatkiem, dającym złudne poczucie, że ktoś jej słucha, co z kolei stanowi namiastkę celowości działań i powód do samozadowolenia. Niestety Willy przez większość czasu śpi.  

Pozostaje jedynie pustka. Egzystencjalna rozpacz tu nie pomoże – mimo ciągłego zerkania na pistolet, Winnie nie jest zdolna nawet do popełnienia samobójstwa i skrócenia sobie absurdalnego czekania na koniec. Wszystkie jej działania są bezsensowne i bezcelowe, gdyż obnażają brak możliwości wpływu na własny los, całkowity zewnętrzny determinizm i zniewolenie przez wszechświat. Mimo wszystko, Winnie stara się coś robić, by zagłuszyć oczekiwanie na śmierć i zbliżanie się do nieuchronnego końca. Niemniej jednak, często wyczerpują się pomysły i jej udziałem staje się bezczynność, choć jeszcze, jak mówi, nie czas kłaść się spać. W ten sposób przeżywa kolejne „szczęśliwe dni”.

Rutynowa powtarzalność nabiera tempa, ślepy ruch przyrody zaczyna wirować, światła gasną i zapalają się coraz częściej, a ostatni dzwonek przeszywa świdrującym dźwiękiem. Winnie w drugim akcie jest znacznie starsza, zatopiona po szyję w bezwładzie, zupełnie sparaliżowana i niezdolna do jakiegokolwiek działania. Przymus bycia w czasie, unieruchomienie w miejscu, w przedmiotach są elementami zniewolenia człowieka w świecie. Samo istnienie stanowi źródło udręki, wzbudza zdumienie i lęk. W końcowej scenie, gdy Willy pierwszy raz patrzy swojej żonie prosto w oczy, ich twarze się zbliżają i już rodzi się w nas jakaś nadzieja… Światła gasną i nie wiemy, czy to pocałunek, czy jednak (chyba raczej) śmierć.



Aniela Pilarska
Dziennik Teatralny Kraków
5 maja 2009
Spektakle
Szczęśliwe dni