Kolubryna wykształciuchów
Neukölln to nie najlepsza dzielnica Berlina. Uwagę mediów przyciąga zwykle jedynie zadymami anarchistów, tureckimi morderstwami honorowymi i buntem nauczycieli, którzy nie dają sobie rady z muzułmańskimi uczniami.W maju jednak akurat tu wylądował desant wielkomieszczańskiej niemieckiej kultury. Wokół dawnego browaru Kindla stanęły namioty wojskowe z XVII w., długie ławy, przy których można jeść i pić, oraz nowoczesne pisuary. A w browarze ogromna scena i widownia dla 1200 lancknechtów niemieckiej klasyki. Peter Stein wystawia trylogię Fryderyka Schillera o Wallensteinie, znakomitym dowódcy wojsk cesarskich w czasie wojny trzydziestoletniej, zamordowanym w 1634 r. przez własnych oficerów. Dziesięć godzin (od drugiej po południu do północy) elitarnego teatru w proletariackiej dzielnicy i Klaus Maria Brandauer w roli tytułowej [na zdjęciu].
Widownia pełna. Ludzie w większości starsi, nobliwi, kulturalni, choć nie wszyscy wyłączyli swe komórki. Na scenie trzy namioty przysypane sztucznym śniegiem. Gong. Najpierw jest wzorowo odczytany prolog, potem na scenę wchodzą żołnierze z halabardami, markietanki z dziećmi, cień Matki Courage, oficerowie politykują, żołnierze grają w kości, kłócą się lub na żywym ogniu warzą w kotle zupę, kaznodzieja wygłasza kazanie.
Scenografia z daleka pachnie zwykłym teatralnym kiczem, mało wygodne siedzenia, a przed nami jeszcze 7500 wersów. I długa noc za dnia. Teatr totalny. Niemieccy wykształceni mieszczanie słuchają w skupieniu, tak jak my słuchamy wersów Słowackiego lub Wyspiańskiego. Ten i ów trzyma tom Schillera na kolanach. Niektóre jeszcze drukowane szwabachą. Sprawdzają słowo po słowie.
Akcja musi się wlec
Po przerwie obozowy kicz znika. Scena jest pusta, tylko przesuwane zastawki wyznaczają labirynt zmiennych klatek losu. Scenografia ascetyczna - raz chorągiew, kiedy indziej krzesła, ława... Akcja toczy się niemrawo, jak u Schillera - dlatego już Goethe radykalnie skracał go dla potrzeb sceny. Stein, znany ze swej wierności tekstowi, skrócił niewiele, około 300 wersów. (Siedem lat temu wystawił naraz obie części "Fausta" - 22 godziny teatru. W latach 80. "Oresteję" - 9 godzin).
Klaus Brandauer pojawia się na scenie dopiero po dwóch godzinach, późno i niezdecydowanie. Jest przysadzisty, w skórzanym płaszczu i rajtarskich butach, z przetłuszczonymi, długimi i rzadkimi włosami. Tak ma być. Jego Wallenstein jest trupem, zanim wejdzie na scenę. Zaczyna skulony, głowę położył na stole, podnosi się, podchodzi do widowni i, odwrócony do niej tyłem, dzieli się swymi wątpliwościami: "Odważne było słowo, bo nie było czynem". Te długie monologi wciągają, Brandauer swobodnie gra na wszystkich rejestrach, jest głośno oburzony, zaraz potem cicho przerażony, potem znów szyderczy i pełen ironii.
Akcja toczy się leniwie. Od kilku głównych aktorów, przede wszystkim Brandauera, zależy, czy widzowie nie padną. Ona się musi tak wlec - opowiada Stein - na tym polega dramat Wallensteina. Ten wielki dowódca jest hazardzistą, jest potężny, dopóki zwleka z decyzją, dopóki zachowuje przeciwstawne opcje, ale gdy wreszcie postanawia się porozumieć ze Szwedami -jest stracony. Pod koniec sztuki Peter Stein lokuje Wallensteina na obszernej scenie na małym cokole - szyderczy pomnik- ale wokół generalissimusa jest już tylko przeraźliwa pustka. Na nic napierśniki pancerza. Zaraz go opuszczą najwierniejsi z wiernych. To już jest wódz bez armii. Ale jego agonia -jak w życiu- będzie jeszcze trwała. Każdy, kto się wybierał na tego Wallensteina, z góry wiedział, na co się pisał.
Jakie zatem struny w duszy niemieckiej porusza Wallenstein? Los nuworysza? Zdrada dowódcy, który układa się z wrogiem, chcąc na własną rękę zakończyć bezsensowną rzeź? Dramat cesarza, który musi usunąć swego najzdolniejszego dowódcę, bo ten sięga po czeską koronę i podważa samą zasadę Cesarstwa? Kto tu jest kim? Kto Hitlerem, a kto Stauffenbergiem? Kto nieposłusznym wobec króla pruskiego, ale słusznie łamiącym rozkazy księciem Homburgu ze sztuki Kleista, a kto hrabią Yorckiem von Wartenburg, który w 1813 r. na własną rękę zawarł porozumienie z Rosjanami i rozpoczął wojny wyzwoleńcze przeciwko Napoleonowi? Ale to wszystko przecież było dawno temu!
Kto szuka politycznych aluzji tej inscenizacji, jest rozczarowany. Za tym teatralnym gigantem nie kryje się nic poza Wielkim Teatrem. Nawet jeśli Peter Stein przebąkuje coś o paralelach między wojną trzydziestoletnią z XVII w., która spustoszyła Niemcy, a trzydziestoletnią wojną XX w. (1914-1945). Sam jednak przyznaje, że "Wallenstein" jako metafora dwóch wojen światowych jest mało przekonujący.
Tak naprawdę pociąga go w "Wallensteinie" tylko mistrzowska technika odtworzenia tekstu, zmiennych nastrojów i dramatu, który nadciąga powoli, ale nieuchronnie. I gdy widz się na taki teatr nastawi, to przeżywa olśnienie. Kto dziś potrafi tak przemyślnie podać tekst, tak skomponować długi monolog, by był żywym zapisem emocjonalnej gonitwy myśli?
Policzek dla młodych
Tuż przed premierą 70-letni Peter Stein przyznał w wywiadach, że tę inscenizację traktuje jak policzek dla młodych reżyserów, którzy nie mając nic do powiedzenia, robią tylko zadymy na scenie, każąc aktorom kopulować i wypróżniać się.
Na niedawnym festiwalu teatralnym w Berlinie można było obejrzeć, jak w sztuce Yasminy Reza "Bóg rzezi" aktorka rzyga na album malarstwa Kokoschki. W "Trzech siostrach" aktorzy wkładają maski i śpiewają "Yellowsubmarine". Recenzent "Tagesspiegla" wyjaśnia, że ten żółty U-Boot Beatlesów dotyka niemieckiej traumy - klaustrofobicznego zamknięcia w trumnie. Upadek jako wielka metafora niemieckiej kondycji? Hitler w bunkrze kancelarii Rzeszy. Terroryści Baader-Meinhof w więzieniu w Stuttgarcie. A zatem i Wallenstein jako pierwsza "zapowiedź jeszcze straszliwszej niemieckiej agonii"? To naciągane.
Peter Stein nie udaje, że Wallenstein to na przykład feldmarszałek Rommel (któremu niemiecki Wołoszański - Guido Knopp - w tych dniach poświęca swój kolejny serial), wahający się między lojalnością wobec Hitlera a opozycją. Albo ten generał Bundeswehry, który po przejściu na emeryturę przyłączył się do pacyfistów, a następnie zastrzelił swą młodą przyjaciółkę z partii Zielonych i siebie. Stein nie robi żadnego teatru politycznego w stylu Piscatora, żadnego hokus-pokus. Ufa tekstowi dramatu i niczemu więcej.
Jeśli to jest widowisko dla wykształconego mieszczaństwa, to ja wam najpierw podam wiadomości sportowe, zżyma się recenzent lewicowo-zielonej "taz". Aktorzy znakomicie opanowali ogromny materiał pamięciowy. Żadnych potknięć, tylko kilka nazbyt pospiesznych wejść. Stein starannie przewraca kartki trylogii Schillera. Pytanie: dlaczego ktoś może dziś wymagać od aktorów nauczenia się na pamięć i wyrecytowania tak ogromnych partii tekstu? I dlaczego publiczność się temu nużącemu zabiegowi poddaje? Odpowiedź jest prosta: bo tylko on potrafi postawić na niemal pustej scenie trzech aktorów i kazać im recytować tekst - przyznaje krytyk "taz".
Stein drażni do końca. Pozbawił nawet widzów widoku samego morderstwa. Wallenstein mówi do kamerdynera, by go za wcześnie nie budzić i wychodzi. Po czym przemykają jego mordercy z halabardami. I dopiero po długich dialogach krewnych, spiskowcowi służby jego zakrwawiony trup zostaje wciągnięty na scenę. "Ta puenta to suchy pierd Steina pod adresem młodych" - pisze z podziwem recenzent "Berliner Zei-tung". To świadoma kpina! Bo już dla Schillera brak akcji był świadomą osią tego dramatu. Ale trzeba to umieć pokazać, do czego trzeba znakomitego rzemiosła.
Niemieccy recenzenci przyznają, że 70-letniemu mistrzowi, wspartemu przez dwóch 60-latków, Brandauera i Clausa Peymanna, który dziś kieruje Berliner Ensemble, udał się rewanż na młodych reżyserach, którzy - jak powiedział w wywiadzie dla "Tagesspiegla" - są nieukami i przenoszą na scenę tylko to, co ich "swędzi pod napletkiem".
Swym "Wallensteinem" Peter Stein wyrychtował w młodych kolubrynę solidnego, mieszczańskiego wykształcenia. Pokazał im, że wykształcenie to nie "sympatyczna konsumpcja kultury, lecz instrument władzy, którą starzy pierdziele bronią swych pozycji" - z kwaśnym uznaniem przyznał recenzent "Die Welt".
Piosenka o małym Jasiu
Reporter "Siiddeutsche Zeitung", który przyglądał się próbom "Wallensteina", był urzeczony precyzją Steina i porównał go do dyrygenta, który z głębi widowni komponuje scenę po scenie, nawet tę, która - jak przyznaje - "jest zbędna i przegadana, ale mimo to jest piękna, bo możemy w niej stworzyć crescendo". Stein nie szuka pomysłów, bo ma koncepcję. Ta teatralna wojna kończy się, oczywiście, zawieszeniem broni. Młodzi nadal będą robić swój teatr, a starzy odstrzeliwać się znakomitym rzemiosłem. W końcu jedni są skazani na drugich.
Zarówno Stein, jak i Brandauer są wykładowcami w szkołach teatralnych. Brandauera drażni, że dziś każdy jest aktorem: spiker w telewizji, modelka, amator użyczający twarzy w serialu. Jednak przyznaje, że dzięki młodym sam pozostaje młody. "Ale większość z nich nie ma o niczym pojęcia. Gdy pytam, czy znają jakiś wiersz, odpowiadają: wiersz? A czy mogę panu coś zaśpiewać? Po czym śpiewają o małym Jasiu, który sam poszedł do lasu. Niczego nie wiedzą, bo szkoła już nic od nich nie wymaga...". Z kolei Stein dodaje: "Lubię pracować z zespołem, w którym są wszystkie generacje: starzy wyjadacze i mniej starzy oraz całkowite młodziki. To jest przyjemne ze względów estetycznych. Po prostu młodzi lepiej wyglądają... (w tym momencie Brandauer się oburza). Co jednak nie znaczy, że młodzi są bardziej interesujący. Są bardziej dostępni erotycznie, ale ci starsi są bardziej interesujący...".
Adam Krzemiński, Berlin
Polityka 23/07
8 czerwca 2007