Komedia to mój żywioł

Najnowsza sztuka Michała Walczaka, \'\'Polowanie na łosia\'\', swoją prapremierę będzie mieć 18 kwietnia w Teatrze Narodowym. Najbardziej rozchwytywany polski dramaturg opowiedział DZIENNIKOWI, dlaczego komedie - romantyczne zwłaszcza - to jego żywioł.

Twoja pierwsza sztuka „Piaskownica” powstała ponoć jednej nocy. Ile czasu dziś zajmuje ci napisanie dramatu?

Michał Walczak:
Zależy, jak mierzyć czas (śmiech). Jeśli przemyślałem, co chcę opowiedzieć, proces zapisywania dialogów może być bardzo krótki jak w przypadku „Piaskownicy”. Jej kształt finalny powstał rzeczywiście w jedną noc. Ostatnio Jan Klata zrobił „Witaj/Żegnaj” na podstawie 365 sztuk na każdy dzień roku. Tak też można, ale czy o to chodzi? Najdłuższy jest etap zbliżania się do komputera. Na początku dużo pisałem i odważnie wyrzucałem z siebie dialogi, ryzykując chropowatość i zarzuty o niewykończenie. Stawiałem na spontaniczność i świeżość. Teraz, po wielu realizacjach, staram się utrudniać sobie pisanie, choć rynek przeszkadza w mozolnej pracy nad dramatem. W dzisiejszych czasach liczy się szybkość. Dla wielu dramatopisarzy tworzenie tekstów to hobby – dla mnie to główny nurt działania, staram się więc wypracować skuteczną metodę twórczą.

Czyli pisaniem zajmujesz się zawodowo. Da się nauczyć dobrze pisać sztuki teatralne?


Najważniejsza jest praktyka i otwartość na nowe doświadczenia. Teatr wymaga odporności na porażki i sukcesy. Konfrontacja sztuki z aktorami, reżyserami i krytyką sprawia, że człowiek staje się tarczą, do której wszyscy mogą strzelać. To jest najlepsza szkoła. Oczywiście istnieją przeróżne warsztaty i setki książek z elementarnymi przepisami, jak skonstruować dobry dramat.

Uczęszczałeś na warsztaty? 

Pewnie, brałem udział w wielu. Najmilej wspominam warsztaty nad Wigrami Tadeusza Słobodzianka, które polegały na bezpardonowej konfrontacji z innymi twórcami.

Za chwilę ukaże się dwutomowy zbiór twoich tekstów. Nie czujesz presji środowiska? Presja pomaga czy przeszkadza w pisaniu?

Bez przesady z tą presją. Dziś prawie nikt nie pochyla się nad tekstem sztuki, ekscytację wzbudzają raczej reżyserzy i dyrektorzy teatrów. Lubię komplementy i szanuję najbardziej radykalną krytykę, ale staram się zachować dystans i nie emocjonować doraźnymi opiniami. Każdy kolejny tekst niesie ze sobą kolejną dawkę stresu, niepewności i mobilizacji. Zwłaszcza że mamy w Polsce kult debiutu. A presja jest potrzebna, żeby nie stracić świeżości i chodzić po ziemi.

Jedna z twoich sztuk, „Kopalnia”, powstała na zamówienie wałbrzyskiego teatru, który chciał mieć w repertuarze rzecz o lokalnym zabarwieniu. Pisanie jako odpowiedź na konkretne zapotrzebowanie to dobra strategia dla twórcy?

„Piaskownica” i „Podróż do wnętrza pokoju” były tekstami autonomicznymi, zapisem moich poszukiwań własnego stylu. Poczułem, że warto zmieniać strategię tworzenia i nie ufać wyłącznie osobistym inspiracjom. To otworzyło mnie na oczekiwania teatrów. Rozdział pisania na repertuarowe zamówienia dyrektorów teatrów mam już za sobą, bardziej interesują mnie teraz inspiracje płynące z serca teatru – od aktorów. Przekonałem się o tym po spotkaniu z Rafałem Rutkowskim w trakcie pracy nad jego one man show. Przestałem się bać aktorów i dostrzegłem potencjał w kontakcie dramatopisarza i reżysera z aktorem. Zbyt sztywno sformułowane zamówienia niszczą jakość literatury.

Mówisz, że już nie boisz się konfrontacji z aktorami. Dlatego reżyserujesz własne sztuki, chociaż kiedyś powiedziałeś: „za dużo wiem o swoim tekście, żeby go interpretować”?

Dawniej czułem onieśmielenie – nie dość, że wylewam na papier swoje emocje, to jeszcze muszę pójść z nimi do ludzi i się z nich tłumaczyć. Oswajałem się stopniowo. W toku pracy zrozumiałem, że inspiruje mnie kreowanie postaci przykrojonych pod konkretnego człowieka. Mówi się często, że autor jest złym reżyserem swoich tekstów, nie ma do dystansu, nie chce ciąć dialogów. Dla mnie to wielka frajda i nie mam zamiaru się jej pozbywać.

A co myślisz, kiedy widzisz swoje teksty interpretowane przez innych?

Czuję potworną tremę, bo to, co było tworzone w intymności, nagle jest cudze. Jakby ktoś kradł moje emocje. W Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu Piotrek Kruszczyński zrobił doskonałą, spontaniczną „Piaskownicę”, ale kiedy wspólnie pracowaliśmy nad „Kopalnią”, presja zamówienia mnie zżarła i po premierze czułem niedosyt, że nie udało mi się osiągnąć spontaniczności „Piaskownicy”. W teatrze trzeba walczyć o autentyczność i świeżość, ale to zdarza się bardzo rzadko i z tym też trzeba się pogodzić.

Masz wpływ na to, jaki kształt będzie miało przedstawienie reżyserowane przez kogoś innego na podstawie twojego tekstu?

Teatr jest bardzo czułą przestrzenią. Albo umiemy się dostroić, uwieść i zarazić, albo nie. Czasem wskazana jest bliska współpraca autora z twórcą spektaklu, innym razem ciekawy efekt powstaje bez kontaktu. Na końcowy efekt pracują wszyscy – widz się nie zastanawia, czy nawalił autor, reżyser, czy może aktorzy. Wszyscy płyniemy na jednym statku. Albo dopłynęliśmy, albo utonęliśmy. Jak w życiu.

Przed nami premiera „Polowania na łosia” w Narodowym, w podtytule czytamy: komedia romantyczna...

Komedia to mój żywioł. Paliwem „Łosia” są paradoksy, komizm podszyty makabreską. Abstrahuję od polskich komedii romantycznych, które w istocie nimi nie są. W prawdziwej komedii romantycznej bohaterowie odnajdują siebie, przechodząc wiele makabrycznych perypetii, ich szczęście jest okupione ofiarami, wychodzi na jaw prawdziwa ludzka natura. Komedia romantyczna wywodzi się przecież z mrocznych „komedii” Szekspira. Dziś kojarzymy romantyzm z czymś lekkim, bezpiecznym, grzecznym, komercyjnym. Droga do spełnienia, miłości i szczęścia nie polega jednak na utwierdzaniu stereotypów, tylko ich łamaniu, dojrzewaniu do pełni człowieczeństwa, akceptującym to, co w nim szlachetne, ale też to, co niskie, małe, makabryczne, niesmaczne.

Przyglądasz się parze narzeczonych?

Interesują mnie kulisy tego narzeczeństwa, zaplecze projektowanego romantyzmu zaręczyn i ślubu. W takich momentach wszyscy chcemy zagrać w komedii romantycznej. Chcemy być nowocześni i niezależni, ale równocześnie tęsknimy za tradycją, wypełniając staroświeckie rytuały. Jesteśmy Frankensteinami wychowanymi przez kościół i konserwatywne rodziny, ale aspirującymi do bycia liberalnymi Europejczykami.
(ah)



Agnieszka Michalak
Dziennik
17 kwietnia 2009
Portrety
Michał Walczak