Koniec z muchami w nosie

Na początku była chmara. Aktorzy biegali, głośno tupiąc po pochyłym drewnianym podeście. Przypominało to przyglądanie się owadom krążącym wieczorami wokół latarni. Jednak biegający pozostawali w oczach widzów ludźmi. Ich ruch nie był przypadkowy. Ktoś się kogoś bał, ktoś kogoś gonił, a ktoś inny przed kimś uciekał. Potem metaforyczny obraz ciągłego ludzkiego zmagania się ze sobą i z innymi dobiegł końca. Czas na refleksję teoretyczną.

Dwaj panowie, którzy pozostali na scenie wydali z siebie mieszankę Pielewino-Czechowowską. Dzięki wyartykułowanym fragmentom powieści Życie owadów i dramatu Iwanow można było się dowiedzieć, jak to zawsze jest się samemu, albo, że zazwyczaj nie udaje się doznać spełnienia, to znaczy dolecieć do światła, mimo szczerych chęci. Propozycja zastanowienia się nad największymi bolączkami ludzkiego bytu była zachęcająca. Dodatkowo zapewniono, że kiedy rzuci się odpowiednie światło na owada, to i jemu można współczuć. Jednak na przywołane problemy rzucono światło w sposób zbyt dosłowny. Zostały one zaprezentowane skrupulatnie i pomysłowo, ale nie odkryto żadnych dodatkowych nowinek interpretacyjnych.

Specyficznemu oświetleniu – tu na przykład: nastrojowe towarzyszenie postaciom licznych ich cieni - z pewnością zawdzięcza się ciekawe wrażenia estetyczne. Jednak poza przyjemnościami płynącymi między innymi z przyglądania się grze kolorów (zestawienie zieleni, żółci, srebrzystości i czerni) przedstawienie nie przekazuje innych treści poza tymi, wymienionymi już na wstępie. Samotność, niespełnienie- jednym słowem cierpimy. Pełne energii i ruchu sceny, w których ni to owady, ni to Czechowowscy bohaterowie postaci zaspokajały swoje potrzeby seksualne, przeplatały się ze statycznymi przywołaniami sporych partii tekstu, głównie Pielewina. I tak w kółko. Działania sceniczne nie nadawały tekstowi nowych walorów. Słowa mówiły same za siebie. Zestawienie fabuły Iwanowa z przypowiastkami filozoficznymi dało przegadanie rozterek bohaterów dramatu. Paplanina chyba nie jest dobrym pomysłem na zastąpienie sugestywności i aluzyjności w jaką obfitują utwory Czechowa. Czy odbiorcy więcej przyjemności nie sprawiłoby samodzielne upichcenie czegoś z podanych składników, niż spożywanie zhomogenizowanej, gotowej papki?  

Wróćmy jednak do kwestii prezentacji analizowanej potrawy. Możliwości jakie dawała scenografia zachęcały do prezentacji emocji postaci. Zgodnie z ich samopoczuciem poruszały się z trudem w górę po nierównej, schodkowej powierzchni. Natomiast w stronę widowni wykorzystane zostały ześliźnięcia i turlania nacechowane adekwatnie do wydźwięku danej sceny. Atawistyczna motoryka ciała aktorów kontrastowała z ich wypowiedziami w realistycznym tonie. Dzięki temu atmosfera świata ludzi-owadów była konsekwentnie realizowana przez cały czas trwania spektaklu.

Wspomniane zestawienie wyjaśniałoby także tytułową samsarę. W światopoglądzie buddyjskim sformuowanie to oznacza cykl reinkarnacji. W każdym z poszczególnych wcieleń umysł powinien ujarzmiać emocjonalne zrywy ciała, popędy. Być może dlatego słowo wypowiadane na scenie hamowało ruch ciała i na odwrót. Zgadzałoby się to również z przemiennym występowaniem filozoficznych dywagacji i erotycznych scen (szczególnie atrakcyjną była zabawa w pompowanie baloników poprzez rytmiczne naciskanie damskich pośladków na pompki znajdujące się, na kolanach panów). Wedle tej koncepcji ciągłe balansowanie między refleksją a disco(zaspokajanie pierwotnych instynktów) byłoby kluczowym przekazem tej inscenizacji. Żaden z bohaterów nie dostąpił jednak stanu nirwany. Dlatego nikt nie mógł być szczęśliwy. Czyli jak wcześniej było wspomniane - cierpimy i basta. Nieszczęście występuje nawet w związku przedstawionym tu jako relacja polegająca na ciemiężeniu lub niewdzięcznym braku lojalności. Koniec końców głównego bohatera otacza biały dym z dmuchawy, a ten pada jak rażony środkiem owadobójczym.

Po tych wszystkich rozważaniach na temat egzystencji takie proste rozwiązanie akcji było nieco zabawne. Mikołaj Iwanow po prostu przestał istnieć i mimo oświetlenia jego śmierci, ciężko było obdarzyć go współczuciem. Ludzkie vanitas podczas samsary zostało pokazane tak dobitnie, że chyba nie ma już o czym rozmawiać. Rozmaite stany egzystencji wydestylowano i podano wprost, bez dociekania przyczyn oraz opłakiwania ich konsekwencji. W efekcie powstał trochę nudny film przyrodniczy, który jednych interesuje bardziej, a innych w ogóle. Istnieje jeszcze trzecia grupa odbiorców bezradnych wobec ferii barw i zmetaforyzowanych wywodów. Tym pozostało jedynie powtórzyć zdania zasłyszane w ostatniej scenie: Czuję się jak w cyrku. Patrzę, ale nic z tego nie rozumiem.



Hanna Zbyrcok
Studencki Informator Teatralny - Gazeta Festiwalowa
18 marca 2010
Spektakle
Samsara Disco