Kosmiczna gra wyobraźni

Każdy ma jakieś marzenia. Najgłębsze pragnienia, które go definiują. Mogą być ostatecznym celem, punktem odniesienia. Za swego rodzaju regułę można przyjąć, że marzenia nie spełniają się nam wtedy, kiedy tego chcemy, ale kiedy się tego najbardziej nie spodziewamy. Coś takiego spotkało bohatera spektaklu „Ziemia, planeta ludzi". Można zaryzykować stwierdzenie, że przeciążenia w przestrzeni kosmicznej są tam niemal równe przeciążeniom psychicznym, z jakimi muszą zmierzyć się postaci.

Spektakl zaczyna się od głosu. Echo kobiecego, śpiewnego nawoływania „Amigo, amigo!" odbija się od ścian kameralnej Sceny Miniatura Teatru Słowackiego. Wszystko odbywa się właściwie w półmroku. Reflektory punktowe oświetlają kobietę jedynie przy podejściu do jednego z zawieszonych pod sufitem mikrofonów lub w konwulsyjnym tańcu na podłodze. W końcu scena rozświetla się i wchodzi mężczyzna. Antoine (Grzegorz Łukawski) jest mężem Consueli (Natalia Strzelecka) – ich przekomarzania kończą się w pozycji horyzontalnej, kiedy leżą przytuleni oraz szczęśliwi jak młodzi ludzie świeżo po ślubie. Zza kulis pojawiają się jeszcze dwie postaci – matka mężczyzny i jego najlepszy przyjaciel. Stoją nieruchomo. Przyglądają się im jak niemi przybysze z innego świata. Jak pijaczki z opowiadania Marka Hłaski „Pierwszy krok w chmurach", którzy podglądają zza krzaków spotykających się w parku chłopaka i dziewczynę.

Potem, niemal w jednej sekundzie, wszystko się zmienia. Następuje zderzenie światów, sprzeczność pragnień. Możliwość podróży kosmicznej na Marsa staje w opozycji do stworzenia rodziny: w łonie kobiety rozwija się dziecko. Marzenie życia Antoine'a ma swój (gorzki w tym kontekście) rewers. W tym wszystkim są jeszcze osoby trzecie. Matka mężczyzny wolałaby, żeby został on na Ziemi. Antoine natomiast musi namówić do lotu swojego przyjaciela, który waha się ze względu na bolesną przeszłość za czasów ich służby w armii powietrznej. I nie da się tych światów pogodzić. Wybory muszą być ostateczne.

„Ziemia, planeta ludzi" to przepiękny, plastyczny spektakl, który kolejne sceny maluje światłem, dźwiękiem oraz kolorem. Antoine i Consuela kłócą się, biegając z lampkami. Są jak gwiazdy, które mrugają w różnych miejscach, prawie nigdy się nie spotykając. Większość scen wykorzystuje ciemność, z której wyłaniają się poszczególne obrazy, wychodzą postaci. Jednak największa „zabawa" zaczyna się, kiedy kosmonauci rozpoczynają swoją misję. Pomysłowe, działające na wyobraźnię środki w postaci „dresowych" kombinezonów, mnóstwa pomarańczowego od świateł dymu i podświetlonych wiatraków. Widowisko zabiera nas w podróż na Czerwoną Planetę. Proste gesty wsparte elektronicznymi dźwiękami, szum, cisza i trampolina. Siedzimy zaczarowani i wpatrzeni jak dzieci w kreskówkę. Cały czas towarzyszy nam także nastrój niepokoju – awaria rakiety, przerwana łączność telefoniczna. W kosmosie może jest nuda, ale nie można stracić czujności.

Nagle bohaterowie stoją w czterech rogach sceny. Oświetlają ich punktowce. Właściwie nie patrzą na siebie: wyglądają jakby się sobie nawzajem przyśnili. Rozmowa prowadzona „na krzyż" - postaci nie zwracają się bezpośrednio do siebie. Łatwo jest wywnioskować, kto z kim rozmawia, jednak dodatkowym atutem staje się to, że dialogi wzajemnie się komentują i uzupełniają. To bardzo charakterystyczne w spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego – skojarzenie jest niemal intuicyjne. Natomiast fakt „czystej teatralności", niemal pozbawionej multimedialnego i modnego ostatnimi czasy efekciarstwa prowadzi nas ku ascezie. Taką teatralną, magiczną prostotę możemy oglądać np. w spektaklach genialnego, krakowskiego Teatru Mumerus. Rozmowa bohaterów wprowadza także refleksję na temat naszej samotności. Jesteśmy pojedynczymi planetami, poruszającymi się na własnych orbitach, które czasem się przecinają, ale rzadko mogą się zrównać.

W całej plastycznej oprawie nie można zgubić także świetnego aktorstwa: czwórka artystów sceny tworzy pełnowymiarowe, charakterystyczne postaci. Relacje między nimi nie należą do najłatwiejszych ze względu na silne charaktery każdego z nich. Przypominają trochę ścierających się wciąż, ale jednocześnie nie mogących bez siebie żyć bohaterów filmu „Bliżej" w reż. Mike'a Nicholsa. Oni nawet rozstając się ze sobą, metaforycznie zaczynają się prawie natychmiast, podświadomie nawoływać. Tak naprawdę jedyną rzeczą, która w spektaklu „Ziemia, planeta ludzi" mocno zaskakuje mimo wszystko negatywnie jest... puenta. Krótki, ale intensywny w przeżycia obraz zostaje nagle zakończony. Euforia w przyśpieszonym tempie. Dramatyczna historia otrzymuje dziwne, pomyślne zakończenie. Ale może właśnie „nasza" zwykła-niezwykła Ziemia jest pełna takich „kosmicznych" zaskoczeń?



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
21 listopada 2015
Portrety
Daria Kopiec