Kot, kot, narobił mi w pokoiku łoskot, czyli „Zemsta" w maskach humoru

Scena Stu zawsze kojarzyła mi się z widowiskami, które nawet jeśli ocierały się o tragizm miały w sobie spory ładunek zamaskowanego komizmu i lekkiej ironii. Dlatego właśnie po obejrzeniu obrazu Anny Augustynowicz wybrałam się ponownie na „Zemstę" dokładnie po to, by mój nieco nadwątlony optymizm ducha wrócił do równowagi. I nie zawiodłam się.

Realizacja Fredrowskiej komedii w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego jest niemal klasyczna. Reżyser zachował nie tylko zgodny z oryginałem tekst dramatu, ale także utrzymał konwencję sztuki dziewiętnastowiecznej. Akcja widowiska dzieje się w majątkach szlacheckich Cześnika i Rejenta, spór zaś dotyczy uszkodzonego muru i jego naprawy, dziejąc się częściowo wokół niego, częściowo zaś na nim, stanowi on bowiem stały element sceny. W tle zaś toczą się rozgrywki dotyczące związków małżeńskich bohaterów i wiążące się z nimi podchody, strategie, koncepty, w których znaczącą rolę odgrywa nie tylko banalny w swej istocie spór, ale też charaktery sąsiadów, przeszłość oraz wzajemne – dawne i aktualne – relacje bohaterów.

Przyznać trzeba, że zespół aktorski Sceny STU wraz z reżyserem postawili na pełny profesjonalizm. Aktorskiej grze nie da się nic zarzucić. Jest perfekcyjna. Może się widzom ta czy inna kreacja bardziej lub mniej podobać czy też słabiej przemawiać na tle pozostałych, ale nie da się rzec, że któraś z postaci grana jest źle. Reżyser postawił na tradycyjną wizję spektaklu. Aktorzy występują w strojach z epoki, zachowane są też charakterystyczne rysy dworów szlacheckich. Widowisko jest bardzo dynamiczne. Postacie poruszają się na obu poziomach sceny, zmieniają swe położenie względem siebie szybko, sugerując przy tym zmiany miejsca (dwory obu szlachciców, sporny mur), przemieszczanie się między nimi, intrygi i konkretne wydarzenia budujące akcję. Rzecz toczy się szybko i barwnie na co niebagatelny wpływ mają aktorskie kreacje.

Zdecydowanie palmę pierwszeństwa dzierży tu Łukasz Rybarski w roli Papkina. Postać, na barki której reżyser złożył ciężar odpowiedzialności za komizm przedstawienia doskonale się ze swej roli wywiązała. Specjalne wyrazy uznania należą się aktorowi za pełną humoru i podtekstów komponujących się ze sztuką, interpretację kompozycji Piotra Rubika „Oj kot". Rybarski gra w sposób nieprawdopodobnie wręcz naturalny, a jego humor i groteskowe zachowanie są tak swobodne i pełne wdzięku, że raz po raz wzbudzały wśród widzów salwy śmiechu. Dodajmy wśród publiczności wymagającej, bo znaczną jej część stanowiła młodzież szkolna. I tu wyrazy uznania właśnie dla owej gromady bardzo młodych odbiorców sztuki teatru. Od pierwszej do ostatniej minuty, niemal dwugodzinnego przedstawienia, widzowie z uwagą i w ciszy obserwowali zdarzenia rozgrywające się na scenie, a przy tym bardzo żywo reagowali na zachowania i gesty postaci zarówno brawami, które im bliżej końca i coraz silniejszej sympatii dla Papkina tym mocniej rozbrzmiewały, jak i towarzyszącymi im salwami śmiechu. Co ciekawe. O ile Jasiński samą sztukę odtworzył, można by rzec w sposób niemal dosłowny i zgodny z literą Fredry, o tyle zadbał o to, by zatrzeć granicę między sceną a widownią. Warto zauważyć, że takim zabiegom scena teatru sprzyja, niemniej jednak tu aktorzy dodatkowo wykorzystali naturalną bliskość między sobą a widzami wciągając ich do gry, zapraszając do wspólnego wykonania piosenki „Oj, kot", zamieniając się miejscem i rolą z widzem, etc., tworząc tym samym raczej klimat wspólnej wesołej zabawy niż obarczonego tradycją przedstawienia. Warto też wspomnieć o pozostałych aktorach grających w widowisku. Ich udział jest doskonale wyważony. Podstolina (w tej roli fenomenalna Beata Rybotycka) to postać dystyngowana, momentami drapieżna, a zarazem pełna dojrzałej kobiecości mimo dosyć dwuznacznej roli budząca sympatię widzów, a jednocześnie doskonale uzupełniająca komizm Papkina i pokazująca nieco inną jego odmianę. Podobnie rzecz się ma z odtwórcami ról Cześnika Raptusiewicza (Dariusz Gnatowski) oraz Rejenta Milczka (Andrzej Róg). Dzięki ich doskonałemu wyczuciu odpowiednich momentów i wspaniałym kreacjom postaci „Zemsta" na Scenie STU stała się też sztuką komedii. Dowodem na to, jak można, z pozornie banalnego w swej treści dramatu, stworzyć opowieść nie tylko o minionych realiach życia polskiego ziemiaństwa, ale też o wiecznie żywej sztuce kreowanego w różnym stopniu i za pomocą różnych narzędzi humoru i śmiechu.

O specyfice dzieł Fredry decyduje w znacznej mierze ich komizm i głęboko ukryta ironia. Jakość tej ostatniej Jasiński wydobył w końcowych scenach widowiska, gdy w dialogu rozgrywającym się między Cześnikiem a Rejentem nie dochodzi do podania ręki, które ma być potwierdzeniem zgody i porozumienia. To zaś otwiera interpretację dzieła na rzeczywistość współczesną i pozwala odczytywać je jako dzieło aktualne zarówno w realiach Polski dziewiętnastowiecznej jak i w czasach obecnych, głównie w kwestii naszych wad i przywar ciągle dających o sobie znać w różnych okolicznościach przyrody i życia społecznego.

Na zakończenie dodać trzeba, że choć „Zemsta" w Teatrze STU jest grana od ponad dekady, to biorąc pod uwagę, że widownia była wypełniona do ostatniego miejsca, a przy tym żywo reagowała na to, co działo się na scenie, grana będzie jeszcze długo i z dużym powodzeniem. Warto też zaznaczyć, że wbrew ciągłym utyskiwaniom przedstawicieli starszych pokoleń na brak wśród młodzieży zainteresowania i zrozumienia dla sztuki minionych wieków, ja byłam pełna podziwu dla wyczucia młodzieży, reagującej w odpowiednich momentach dramatu z dużym przekonaniem (siła braw i śmiechu), chętnie dającej się wciągnąć we wspólną zabawę w teatr i najwyraźniej nie mającej nic przeciwko sztuce jakby nie było sprzed dwóch stuleci.

Zespołowi teatru wypada tylko pogratulować świetnej realizacji scenicznej komedii Fredry i życzyć podobnego sukcesu w każdej następnej branej na warsztat realizacji.



Iwona Pięta
Dziennik Teatralny Kraków
18 grudnia 2017
Spektakle
Zemsta