Królestwo zeza

Zacznę od tego, że "Królestwo" w reżyserii Remigiusza Brzyka oglądałem lekko zezując. Jednym okiem śledziłem adaptację i inscenizację miniserialu Larsa von Triera. To oko przymykało się z nudy. Drugie zaś z zaciekawieniem śledziło kontekst wydarzeń na scenie - funkcjonowanie zespołu aktorskiego Starego Teatru pod rządami rady artystycznej. Rozdwojenie spojrzenia jest męczące, ale na dłuższą metę konieczne, aby zrozumieć, o czym się opowiada przy placu Szczepańskim.

"Królestwo" to spektakl nierówny. Paradoksalnie to, co miało być jego siłą, czyli adaptacja kultowego serialu sprzed niemal ćwierćwiecza, okazuje się jego słabością. Dzieje się tak z kilku zasadniczych względów. Osadzoną w duńskim szpitalu fabułę Larsa von Triera zasila napięcie między pozorną rutyną pracy lekarzy a nieodgadnioną tajemnicą. Odcinki przenika atmosfera dziwności. Przekłada się ona na relacje między bohaterami, objawia się w absurdalnych sytuacjach, destabilizuje pozornie realistyczny sposób obrazowania. Trzeba dodać, że dziwność wyraża się zarówno w grotesce, jak i grozie. Płynność przechodzenia między jednym rejestrem a drugim jest, moim zdaniem, najbardziej porywającą cechą estetyki filmu.

W ten sposób może wyjść na jaw to, co ukryte. Jak bowiem przypomina czołówka każdego z czterech odcinków pierwszej serii serialu, szpital "Królestwo" zbudowany został na mokradłach, gdzie ludzie bielili płótna mocząc je w stawach. Zdaje się, że metafora "wybielania" jest osią problemów nawiedzających szpital. Duch dziewczynki jest wcieleniem istoty sprzed czasów nauki. Pojawia się, jak każdy duch, żeby coś uwidocznić żywym. Czy chodzi o kryzys etyki lekarskiej, brak empatii, a może technokratyzm metod naukowych? Można mnożyć tropy interpretacyjne.

Co z tego zostaje? Twórcy nieco na wyrost założyli, że przeniesienie na scenę schematu relacji między bohaterami wystarczy, by wytworzyć atmosferę dziwności. Jest to czysto mechaniczne działanie. Na przykład oskarżenia matki dziewczynki pod adresem ordynatora (na skutek jego błędu podczas operacji mózgu, córka znajdującej się w stanie wegetatywnym) tracą potencjał dramatyczny, stając się czystym znakiem w przestrzeni. Wpisują się w krajobraz wariactwa "krainy" i tyle. Takich mechanicznych "ozdobników" jest więcej. Kluczowego ducha reżyser postanowił zobrazować odwołując się do "Lśnienia" Stanleya Kubricka. Tak jaskrawy kod wizualny zupełnie nie pasuje do tematu wsobności świata, który to świat powinien sypać się pod własnym ciężarem.

Śledząc liczne projekcje, ukazujące różne przestrzenie teatru, widz być może ma poczuć się jak w przeklętym szpitalu. Czy chodzi o poszukiwanie owych obcych, którzy destabilizują świat, doprowadzając aktorów/bohaterów do szaleństwa? A może duchy są w bohaterach/aktorach, a próba ingerencji w nie, ich racjonalizacja i uprzedmiotowienie musi zakończyć się rozpadem tego świata? Trudno powiedzieć. Cokolwiek kryło się w tej logice, sprawiło, że oryginalne napięcie między dwoma stronami rzeczywistości wyparowało z historii.

Oko zwrócone na inscenizację można spokojnie zamknąć w drugiej części. To już karnawał odniesień do sytuacji zespołu aktorskiego Starego Teatru. Wizyta ministra wypada w najmniej fortunnym momencie. Wszystkie wstydliwe sekrety, intymne relacje i inne absurdy działań lekarzy wychodzą na jaw. Nie boję się przez to uznać, że scena przesłuchania przez ministra załogi szpitala to najlepszy fragment spektaklu. Moment przewartościowania formy i autentycznej wypowiedzi. Inscenizację Brzyka porównuje się do zabawy, zapewne słusznie. Aktorzy bawią się kreacjami z pierwowzoru. Szkoda tylko, że ogląda się to zupełnie beznamiętnie lub, mówiąc inaczej, "zezując". Być może w ogóle fabułę trzeba uznać za pretekst do wypowiedzi na temat sytuacji krakowskiego zespołu. A jeśli tak, to wydaje mi się istotne, żeby wyrazić paradoks tego gestu: w przedstawieniu występuje się w obronie teatru, jednocześnie go instrumentalizując. Zostawia się widza (przynajmniej mnie) z niejasnym poczuciem, czy cel uświęca środki.

Trudno scharakteryzować przebiegi psychologiczne postaci. Jak już wspomniałem, kreacje aktorskie wtapiają się w powierzchowność krainy "Królestwa". Przodują Roman Gancarczyk oraz Krzysztof Zawadzki. Pierwszy gra Einara Moesgaarda, lękliwego ordynatora neurochirurgii, obrazując jego absurdalny wręcz konformizm. Drugi zaś nieustępliwego doktora patologii Palle Bondo, który postanawia poświęcić się na ołtarzu nauki. Na wyróżnienie zasługuje Mateusz Górski. Radzi sobie w roli młodego lekarza noszącego w sobie rys niespełnienia, niezrozumiałą namiętność, którą kieruje w stronę starszej koleżanki. Ciekawym kontrapunktem jest zarówno opanowany Stig Helmer (Radosław Krzyżowski), jak i medium - promieniująca spokojem oraz pewnością siebie, słysząca duchy Pani Drusse (Elżbieta Karkoszka). Po raz kolejny sztampowo obsadzono legendy krakowskiej sceny Annę Dymną i Krzysztofa Globisza w roli komentatorów akcji (filmowych pomywaczy z zespołem Downa).

Spektakl, jak ujął to Maciej Stroiński, sięga po "wyciskacze braw". Mówiąc inaczej, siłą kontekstu oddziałuje na widza - i jak wiele razy w tym sezonie przy placu Szczepańskim - podnosi publiczność z miejsc. Te owacje musimy rozpatrywać jako entuzjazm powrotu Starego Teatru na linię artystyczną, sprzed ingerencji politycznych. Dużo o tym kryzysie mówi się na scenie. Nie tylko zresztą w tym spektaklu. Można odnieść wrażenie, że w każdej premierze bieżącego sezonu trąca się tę strunę. Może tak już musi być i nie ma co się zżymać.



Piotr Urbanowicz
e-teatr.pl
29 maja 2019
Spektakle
Królestwo
Portrety
Remigiusz Brzyk