Kryzys wolności?

W przyszłym roku minie okrągłe pół wieku od powstania Warszawskiej Opery Kameralnej, która działa nieprzerwanie pod dyrekcją swojego założyciela Stefana Sutkowskiego. Od dwudziestu lat teatr organizuje Festiwale Mozartowskie, który wrosły w letni pejzaż muzyczny Warszawy, jak praskie spektakle "Czarodziejskiego fletu" w wykonaniu trup kukiełkowych. Tutaj rozpoczynali swoje kariery Olga Pasiecznik i Artur Ruciński. Będzie jubileusz?

Na razie nic na to nie wskazuje. Już w tym roku doszło do gigantycznych cięć budżetowych - z bogatych obchodów Roku Chopinowskiego ostały się tylko trzy koncerty na świeżo odnowionym pleyelu. Na domiar złego pojawiły się kłopoty z siedzibą Opery - budynkiem pierwszego w stolicy kościoła ewangelicko-reformowanego -o którą coraz bardziej stanowczo upomina się tutejsza parafia. Co słychać teraz? Ano nic. Strona internetowa martwa - wiadomo tylko, że na przełomie listopada i grudnia zespół odbył tournee po Japonii. Niedługo przedtem, dokładnie 20 października, dał prapremierę nowej opery Zygmunta Krauzego "Polieukt". I na tym koniec. Jak w starym dowcipie: odbyły się dwa przedstawienia - pierwsze i ostatnie.

Stefan Sutkowski zwierzał się już kilka miesięcy temu, że teatr intensywnie poszukuje środków na przygotowanie spektaklu. Argument Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które odmówiło współfinansowania przedsięwzięcia, bo utwór jest "społecznie nieciekawy", wydaje się - oględnie mówiąc - niepoważny. Miejmy nadzieję, że urzędnicy państwowi nie będą oceniać przyszłych inicjatyw kulturalnych pod kątem ich walorów społecznych, a jeśli będą mieli wątpliwości co do ich walorów artystycznych - spytają kogoś, kto się na tym zna. Po obejrzeniu i wysłuchaniu "Polieukta" muszę przyznać z przykrością, że tym razem odmówili słusznie, aczkolwiek niechcący.

Zygmunt Krauze współpracował z reżyserem Jorge Lavellim przede wszystkim jako kompozytor muzyki teatralnej, m.in. do Operetki Gombrowicza dla Theatre National de la Colline (1988). Lavelli - kawaler Legii Honorowej, Ordre des Arts et des Lettres i francuskiego Orderu Zasługi - nie musi już nic nikomu udowadniać. To on się przyczynił do popularności sztuk Gombrowicza we Francji, wystawiając "Iwonę..." jeszcze w latach sześćdziesiątych. Współpracował między innymi z Jeanem Vilarem i Leonor Fini. Jako reżyser operowy przygotował świetnie przyjęte inscenizacje dzieł Janaczka, Nono, Prokofiewa i innych kompozytorów XX wieku. Przez lata działał w Operze Paryskiej, ale też w wiedeńskiej Staatsoper i włoskiej La Scali. Stać go już na to, żeby za pół darmo firmować swoim nazwiskiem pojedynczy spektakl w Warszawie, korzystając z remanentów po dawnej koncepcji reżyserskiej "Polieukta" Corneille\'a (w 1987 roku dla Comedie-Francaise, z muzyką Krauzego). Niczym nie ryzykuje, a - co ważniejsze - w niczym nie przesadza, przekonując w wywiadach, że Krauze "ma ogromne wyczucie dramatyczne", że, jego twórczość idealnie współpracuje z sytuacją dramatyczną". Bo to wszystko prawda - Krauze skomponował mu ilustracje do siedmiu przedstawień, od Sofoklesa po Tankreda Dorsta. Tyle że "Polieukt" w WOK nie jest oprawioną muzycznie tragedią Corneilleła, tylko operą w pięciu aktach z librettem Alicji Choińskiej i Lavellego na motywach Corneille\'a.

Historia św. Polieuktosa, "szlachcica armeńskiego", który ku rozpaczy swej żony Pauliny przyjął chrześcijaństwo i 10 stycznia 259 roku został męczennikiem przez ścięcie, nie jest może ciekawa społecznie, za to niezmiernie atrakcyjna dramaturgicznie. I to do tego stopnia, że w sumie niezbyt popularna tragedia Corneille\'a (bodaj ostatnia sztuka na tematy religijne we francuskim teatrze XVII wieku), stała się kanwą co najmniej dwóch oper - Donizettiego i Gounoda - oraz baletu Charpentiera. Może i dlatego, że jest w niej smakowity wątek miłosny z udziałem Rzymianina Severusa, niegdyś ukochanego Pauliny, który po cichu liczy na odzyskanie jej względów po śmierci Polieukta. O przeróbkach operowo-baletowych wszakże zapomniano, a tragedia Corneille\'a znów powróciła na sceny francuskie - dzięki potoczystej, trzynastozgłoskowej frazie ojca tragedii klasycy stycznej, do której Krauze dokomponował kiedyś tło na flet, ney, waltornię, fortepian, perkusję, dzwony, harfę, kontrabas i taśmę.

Tym razem poszedł na całość - Corneille został "uprozaiczniony", przełożony na język polski i uzupełniony dość osobliwym wtrętem (o czym za chwilę). Kameralny zestaw instrumentów rozrósł się do składu orkiestry. Partie solowe pełnią rolę pierwszoplanową. Pełny nawrót do stylu wyśmianego i odrzuconego przez krytykę w dwóch poprzednich operach Krauzego - "Balthazarze" oraz "Iwonie, księżniczce Burgunda". Do muzyki bez początku i końca, opartej na prościutkich małych interwałach, do całkowitej rezygnacji z napięć, kontrastów i zaskoczeń, do eksploatowania pojedynczego motywu aż po chwilę, w której najgłuchszy widz nauczy się go na pamięć, do zasady unizmu, która coraz rzadziej się kojarzy z malarstwem Strzemińskiego, coraz częściej zaś z pseudoklasyczną konfekcją, z twórczością "muzykopodobną, dającą niewyrobionemu słuchaczowi poczucie, że on też rozumie i lubi twórczość współczesną.

Podobnym tropem poszedł Lavelli, dając widzom warszawskim złudzenie obcowania z nowoczesną, "postmodernistyczną" reżyserią. Wprowadził wątek homoseksualny między Polieuktem a jego przyjacielem Nearkiem, który całkowicie rozłożył napięcie wynikające z aktu poświęcenia życie w imię religii przez człowieka, który naprawdę kocha swoją żonę. Ubrał postaci w quasi-militarne kostiumy w stylu "dawno, dawno temu, na pewno przed II wojną światową", modne w inscenizacjach Szekspira i klasyków francuskich w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Osadził to wszystko - nie powiem, zgrabnie - w typowej dla WOK, "uniwersalnej" scenografii Marleny Skoneczko, którą po kilku niewielkich przeróbkach da się wykorzystać w jakimś przedstawieniu Mozarta lub Donizettiego.

Nie ma co rozdzierać szat, że pieniądze poszły w błoto - przedstawienie przygotowano najmniejszym kosztem - było to widać i czuć, ale na szczęście nie było słychać. Bardzo lubię zespół solistów WOK, którzy w doskonałej przestrzeni akustycznej teatru uczą się szacunku do własnego głosu, kultury śpiewu i wrażliwości na dźwięk. Opanowanie partii w operze Krauzego nie kosztowało ich wprawdzie zbyt wiele wysiłku, więc tym bardziej się cieszę, że potraktowali je poważnie, mimo wszystko spróbowali nadać im jakiś wyraz, zadbali o barwę, intonację i ładne kształtowanie frazy. W zasadzie wszyscy wykonawcy zasłużyli na pochwałę, wyróżnię jednak śpiewającego świetnie ustawionym kontratenorem Jana Jakuba Monowida (Polieukt), obdarzonego elastycznym tenorem Aleksandra Kunacha (Neark). sprawnego Artura Jandę w bas-barytonowej roli Sewera i bardzo dobrą Martę Wyłomańską w sopranowej partii Pauliny. Z przyjemnością słuchałam też Warszawskiej Sinfonietty pod batutą Rubena Silvy. Mowę mi odjęło dopiero w ostatniej scenie V aktu, już po męczeńskiej śmierci Polieukta, kiedy pojawił się Sewer i zaśpiewał radośnie "Idźmy drogą ku wolności, cieszmy się tolerancją", a po chwili - z podobnym przesłaniem, wzywającym ponadto do rozkoszowania się pięknem, praw em, przyjaźnią i miłością dołączyli do niego pozostali soliści. Dodajmy, że cały ten hurraoptymistyczny epilog pojawił się bez jakiegokolwiek związku z tekstem, co gorsza - wbrew narracji Corneille\'a, którego tragedia kończy się nawróceniem Pauliny i Feliksa na chrześcijaństwo. Co w przerobionym z Wyspiańskiego Balthazarze jeszcze się dało jakoś wytłumaczyć, w "Polieukcie" przywołuje złowieszcze skojarzenia z Katonem Starszym, który każdą wypowiedź publiczną kończył tym samym obsesyjnym wezwaniem, całkowicie oderwanym od przedmiotu wystąpienia. Czym to się skończyło, chyba nie muszę przypominać.

Żarty żartami, a sytuacja Warszawskiej Opery Kameralnej robi się naprawdę dramatyczna. Dyrektor Sutkowski powinien z tym większą pieczołowitością dobierać propozycje repertuarowe, zwłaszcza z dziedziny współczesności, która zdecydowanie nie jest jego domeną. Jeśli WOK zamknie się w wieży z kości słoniowej, sytuacja opisana przez złośliwych krakusów w humoresce Warszawska Opera Kameralna rozpoczęła próby kosztorysu "Pierścienia Nibelunga" Wagnera zbliży się niebezpiecznie do stanu faktycznego. "Ciągle mam obawy, czy na zrealizowanie kosztorysu, który obejmuje ponad siedemset stron, wystarczy funduszy. Jednak wszyscy żywimy przekonanie, że na czym jak na czym, ale na kosztorysie oszczędzać nie wolno" - wypowiadał się Sutkowski w rzekomym wywiadzie dla "Nowego Pompona". Kilka lat temu uśmiałam się do łez. Teraz rechot więźnie mi w gardle.



Dorota Kozińska
Ruch Muzyczny
5 stycznia 2011
Spektakle
Polieukt