Księga (innego) Rodzaju

"Na początku nie było nic". Nie, źle. "Na początku było Nic". Tak powinno brzmieć wprowadzenie do dziełka Maliny Prześlugi będącego ni mniej ni więcej, żartobliwym i anarchicznym z ducha pastiszem pierwszych fragmentów Księgi Genesis. W tej wersji żaden duch nie unosi się nad wodami. Na wyschniętej, popękanej ziemi króluje Nic w postaci czarnego kwadratu, który wygląda, jakby właśnie zlazł z płótna Kazimierza Malewicza. Nie chce mu się niczego stwarzać. Przeciwnie, chciałby, żeby zostało jak jest, leniwie, pusto, niezobowiązująco. Ale natura swoje robi.

Robi swoje w osobie Dzikiej Mrówki gramolącej się z którejś rozpadliny. Mrówka jest pierwszą i najnaturalniejszą istotą na ziemi. Chwilę się rozgląda i już wie: musi znaleźć odpowiednie miękkie miejsce do złożenia jajeczek, z których wykluje się jej trzy tysiące dzieci. Nie nękają jej najmniejsze wątpliwości; prze do swego celu i nawet niechętne Nic musi się wziąć do pomocy.

Wtedy z góry - Mrówka wylazła z dołu - z góry zlatuje Adam w postaci urodziwego młodzieńca o duszy przedszkolaka. Nie wie, po co tu trafił. Starszy pan na górze mu powiedział, że będzie pierwszy i że ma być grzeczny. I jeszcze: że ma szukać. Czego? Na razie musi znaleźć odpowiedź na pytanie, do czego służy ogórek. I jak się zachowywać w stosunku do drugiej istoty. Że można jej na przykład przyjść z pomocą i wtedy to się nazywa jakoś tak na pssz, pszyy, pszyjac.

Z góry niedługo później leci Ewa. Też na nic nieprzygotowana, też wyposażona w dyrektywę, że ma szukać nie wiadomo czego. A może wiadomo? Bo Nic, co się postanawia pobawić w boskiego Pana Światełko, z miejsca próbuje ją ostrzec, że Adam na pewno ją zje, jak, nie przymierzając, ogórka. Ale po paru absurdalnych perypetiach młodzi się poznają - i robią to tak, jak nawiązują kontakt nie całkiem grzeczne dzieci: kuksańcami i kopniakiem. Potem się dotykają bez żadnego erotycznego kontekstu, po przedszkolnemu, z ekstatycznymi odkryciami, że jedno ma coś nieoczekiwanego, a drugie przeciwnie, właśnie nie ma tego tam, gdzie inni mają. I rodzą się po kolei jakieś dziecinne zaczepki, jakieś pozy, jakieś smarkaczowskie role, on udaje rycerza nie wiedząc, do czego rycerz służy naprawdę, ona się kokieteryjnie boi. Co oczywiście prędzej czy później zaczyna działać. Ale i tak ich chwilami nieśmiałe, a chwilami końskie zaloty muszą ustąpić pola, gdy trzeba świętować, by tak rzec, radykalny przejaw natury, cieszyć się z triumfalnego dzieciotwórstwa Dzikiej Mrówki, pieścić i utulać jej progeniturę, śpiewając kołysankę znaną w alternatywnym świecie w nieco innej wersji:

Wszystkie dzieci, nawet złe

Pogrążone są we śnie

Trzy tysiące tylko nie.

Co z tego miałoby wynikać? Radbym wiedzieć, co mówi, jeśli w ogóle mówi na ten temat ksiądz katecheta - obowiązkowy przecież w szkole - dzieciakom, które są głównym odbiorcą tej inscenizacji kieleckiego Kubusia. Czy stać go na przykład na tolerancję wobec pogodnego żartu, zabawy w odwracanie dogmatów, czystej gry skojarzeń i wyobraźni, anarchicznej i nieco absurdalnej, czy z zaciśniętymi ustami ucina temat a w głębi duszy rozważa pisanie do kurii skargi na teatr proponujący dzieciom bądź co bądź alternatywne stworzenie świata. Nie mam niestety w tej kwestii wielkich złudzeń. Gadanie z dziećmi przy pomocy lekkich form o sprawach podstawowych, nie traktowanie ich jak głupków, stawianie zadań nawet intelektualnie ponad stan - tu trochę takie jest! - rozwijanie poczucia humoru, uczenie zmysłu ironii, to są może najpoważniejsze zadania w naszym coraz bardziej dogmatycznym i, by tak rzec, militaryzującym się umysłowo świecie. Nigdy dość wysiłków w tym kierunku. Aliści sam teatr nie da rady. A gdy idzie o sojuszników, to co tu dużo mówić

Więc z pewnością należy docenić repertuarową decyzję Kubusia i inteligentną, nieupraszczającą interpretację Agaty Kucińskiej. Michał Dracz zaprojektował "ziemię do czynienia sobie poddaną" w postaci wznoszących się ku górze skib, co pozwoliło pięknie grać perspektywą poprzez pomniejszanie i powiększanie lalek (choć przez to ofiarni aktorzy musieli sporą liczbę scen z przodu prowadzić z poświęceniem na kolanach). Adam i Ewa operowali lalkami, które, jak się dowiedziałem z programu, nazywają się tintamareski. To małe ludzkie korpusy; aktorzy zakładają je sobie na szyję majtając odnóżami, a twarzą lalki jest ich osobista facjata (tę technikę wykorzystuje chętnie choćby Pożar w Burdelu, gdzie zawsze jest sporo scen lalkowych). Jeśli mi czegoś zabrakło, to widowiskowych narodzin trzech tysięcy mrówcząt; marzyłby się w tym miejscu jakiś inscenizacyjny fajerwerk. Aktorzy grali dowcipnie, z przyjemnością patrzyłem na Annę Domalewską jako Ewę zapominając, że parę tygodni wcześniej zeżarła ją, jak mi się zdaje, trema w prapremierze "Akademii pani Beksy" Julii Holewińskiej. Komicznym Adamem - dziecinnie męskim kretynem - był Błażej Twarowski.

propos tej pary: po wyjściu z teatru poczęstowany zostałem przez współtowarzysza uwagą, że od strony genderowej coś tu jest nie w porządku, bo Ewa przedstawiona jest deprecjonująco, jako wdzięcząca się idiotka. Coś warknąłem w odpowiedzi, zawsze zjeżony wobec przykładania miażdżących pryncypializmem kryteriów do czegoś, co jest czystym żartem, a na dodatek w ramach tego żartu Malina Prześluga robi balona z obojga prarodziców po równo.

Aliści później przypomniałem sobie sam przebieg przedstawienia. Na widowni były dzieciaki najwyraźniej nauczone interaktywności w teatrze, takiej, kiedy się woła do aktora "za tobą się schował", albo "tam poszedł" i w ogóle się wtrąca w spektakl. Tu, jako się rzekło, para bohaterów zrzucona została na ziemię w niejasnym celu. Mieli czegoś szukać, dobrze nie wiedząc czego. I gdy Adam tocząc bezradnym wzrokiem po widowni mówił "Nie wiem, szukam", reakcji nie było żadnej. Natomiast gdy to samo parę sekwencji później powiedziała Ewa, smarkateria na widowni chórem(!!) zaczęła skandować "chłopaka, chłopaka"!

No tak. Jest dużo stereotypów i dogmatów do odkręcenia. Byle inteligentnie i z humorem, bo tak najskuteczniej.



Jacek Sieradzki
e-teatr.pl
23 grudnia 2017