Księżniczka Angina

Na widowni. Pan: "Nic z tego nie rozumiem. Słabe". W domyśle: "Reżyser łamie reguły". Tak, "Księżniczka Angina" jest wbrew zasadom, ale ani to nie powinno automatycznie dodawać spektaklowi plusów, ani odbierać publice poczucia bezpieczeństwa

Nie łudźmy się, że jest inaczej - Toruń na teatralnej mapie Polski to francuski ogród. Często sztuczny, udekorowany, z wyraźnie zaznaczonymi ścieżkami i jaskrawymi tabliczkami z napisem: "Nie deptać!". Festiwale to wspaniała okazja, aby spotkać się z przedstawieniami, do których nie pasują nasze zbudowane z przyzwyczajenia toruńskie ogrodowe mapy.

Na festiwalu teatralnym "Spotkania" pierwszą niespodzianką była "Księżniczka Angina". Spektakl jest inscenizacją Rolanda Topora, więc dziwność osacza widzów "na momencie". Rzuca się na nich jak afrykańskie owady na bezbronnych przybyszów z Północy. Tak to już jest z surrealizmem. Wystarczy szczypta, a nasz świat wali się, znika - zapadamy w sen.

"Księżniczka Angina" zaczyna się strzelaniną. Huk i dym, choć światła jeszcze dobrze nie przygasły. I kolejne strzały. I kolejne. Nikt jednak nie ginie. Jakiś chłopak mówi, że przywiózł Anginę tak jak mu kazano: "Przecież jest Pan jej wujkiem". "Nie!!!" - mówi zdegustowany wuj księżniczki (podobno!) i próbuje zabijać swoim śmiesznym pistolecikiem. Za chwilę szum i migotanie świateł. Jesteśmy w innym czasie. Wcześniej. W innym miejscu. Zaczynamy mozolnie podróżować tam, gdzie przed chwilą byliśmy.

Twórczość Topora to nielinearność, nonsens i groteska, deficyt logiki. To wszystko obtoczone w humorze - czarnym i absurdalnym. Paweł Aigner, reżyser "Ksieżniczki", czerpie z tego zestawu zachłannie, ale nie bez namysłu, choć czasami może ze zbyt dużą skłonnością do kolorowania kolorowego, zniekształcania tego, co już wystarczająco metamorficzne. Do rzeczy jednak.

Historia jest znana. Mamy królestwo i przewrót. Źli przejmują władzę, a prawowici władcy muszą uciekać. Nie wszystko jednak stracone - jest nadzieja. I tutaj zaczynają się niespodzianki. Uciekająca księżniczka to dziewczynka w getrach. Wytyka język, robi głupie miny i organizuje chore testy, w których pyta o pierdoły, a które - podobno - pozwalają jej na poznanie natury pytanego. Lubimy ją jednak - stoi po jasnej stronie mocy - ale mamy nadzieję, że obok niej jest ktoś bardziej rozgarnięty. Nic z tego. Podróżuje z nią Witamiński, kanclerz. To lowelas i moczymorda, choć poczciwiec. Lubi umierać i wygłaszać monumentalne frazesy, a od czasu do czasu ubiera świńską maskę i świntuszy, ze swoją kochanicą, której charakterystyczną cechą jest skrzypiące lewe kolano. Spotykamy te osobliwości odkąd na ich drodze staje najzwyklejszy chłopak. Taki ktoś z nas. Nasz łącznik z dziwnym światem, nasz dowód na to, że my też możemy być częścią tej odnormalnionej wizji Topora, że wcale nie musimy reagować na nią jak na dwugłowego cielca, bo jest ona jak najbardziej ludzka.

Bohaterowie jadą więc do Lisieux, do wuja Anginy. Po drodze dopada ich trochę fantastyki: wróżki, zły czarodziej z trzema gołymi panami na łańcuchach, czarna magia, brodaci i łysi, starzy i z wnętrznościami na wierzchu, skórzani i wielcy - tacy z "Mad Maxa". Nie napisałem jeszcze o czerwonym rozklekotanym wozie zamiast złotej karety i pluszowych królikach - pozostałościach z królewskiego skarbca. No i scena - nawet ona musi być krzywa, pochylona i meta-. Co zrobić? Księżniczka nie jest księżniczką, fabuła fabułą, to i scena nie może być sceną.

Coś byłoby jednak nie tak, gdyby historię - mimo że oderwaną od przyczynowości i skutkowości oraz pradawnych prawideł - próbować naprostowywać do nieśmiertelnych wyobrażeń o teatrze: początku, rozwinięcia, spodziewanego punktu kulminacyjnego i rozwiązania akcji. Stop! Aigner daje jasne sygnały, że spektakl jest jak dmuchany balon - Teatr urasta tu do niebotycznych rozmiarów. Trochę tak jakby postaci były świadome sztuczności, w której porusza się Melpomena, ta porzucona muza, o której dziś wspomina się tylko na profesorskich odczytach albo w programie "1 z 10". "Księżniczka Angina" to więc teatr w teatrze, historia niby umyślnie zniekształcona przez dziewczynkę w długich włosach, następczynię tronu, która po prostu bawi się w swoim pokoju i przestawia ołowiane figurki, w tym jedną reprezentującą nas.

Aigner, mimo że surrealizm jest jasno nakreślony w warstwie tekstowej i przedstawieniu postaci, wzmacnia go jeszcze na poziomie kostiumów i scenografii. To słodzenie tortu i psucie efektu. Pretensje można również mieć do płaszczyzny aktorskiej. Artystów z Białostockiego Teatru Lalek o słaby warsztat oskarżyć może tylko dyletant - aktorzy byli doskonali, a Kanclerz Witamiński (Ryszard Doliński) zasługuje na owacje na stojąco. Za mało w "Księżniczce" było jednak poszukiwań i performatywnego podejścia, improwizacji. Ten spektakl byłby wspaniałą okazją do pokazania ciemnej strony stanisławoskiej szkoły gry, której podstawą jest psychologizm postaci. Odwołuje się do tego kończąca] animacja, wyświetlana na dachu samochodu, prezentująca próby do spektaklu - to jednak za mało. "Udawanie emocji" trzeba było porzucić całkowicie.

Teatrowi z Białegostoku należą się jednak podziękowania za przywiezienie do Torunia nowej perspektywy, a Pawłowi Aignerowi za spójny i przemyślny chaos. Na plus można zapisać również warstwę muzyczną i dęte covery Mozartowskiego "Requiem". Na podsumowanie zaś cytat. W jednej ze scen główna bohaterka mówi, że "śmierć to takie ciastko: coś między ptysiem, a truskawkowym." To samo można powiedzieć o teatrze. Choć ten ma chyba więcej z markiza.



Chesney www.kulturalnytorun.pl
Kulturalnytorun.pl
27 października 2011