Kto wie, co przyniesie wieczór...

W Teatrze Współczesnym Marek Modzelewski z Wojciechem Malajkatem po raz kolejny przedstawiają studium polskiego rozdarcia. Po sukcesie "Wstydu", gdzie przy weselnym stole, a ściślej mówiąc na jego kuchennym zapleczu, zetknęły się dwie Polski: wielkomiejska i prowincjonalna, libkowa i moherowa, ta de nomine otwarta i ta na pozór wsobna, przyszedł czas na bardziej kameralną scenografię spotkania przy rodzinnej kolacji, uroczystej w zamiarze, bo też jest co świętować, z kilku zresztą przyczyn, w zasobnym, przytulnym, sytym domu polskiej wyższej klasy średniej. Gospodyni będzie celebrować profesurę, jej córka, na stałe mieszkająca w Nowym Jorku, zaręczyny ze sporo starszym partnerem. Jest jeszcze jeden powód, nieoczywisty, o nieprzewidywalnych konsekwencjach, znany tylko Elizie, fetującej swój naukowy awans.

Marek Modzelewski, dramaturg z medyczną proweniencją, konsekwentnie podąża śladami Czechowa, uważnie przyglądając się współczesnym. Pisze komedie, które jednak nie dają się tak łatwo zaszufladkować w tym właśnie gatunku dramaturgicznym, umykając nierzadko w formę groteski, a nawet tragedii. Autor dogłębnie i skrupulatnie prześwietla polską duszę przełomu tysiącleci, w końcu to profesjonalista, ma dyplom z radiologii, a jej stan jest zawsze podany z chirurgiczną precyzją, choć nierzadko z przymrużeniem oka. Nie ma jednak tak wiele wyrozumiałości dla swych bohaterów jak Anton Pawłowicz, w końcu ponad sto lat minęło od czasów, gdy siostry Prozorow chciały jechać do Moskwy i gdy rąbano wiśniowy sad. Zmieniło się wiele, prawie wszystko rzecz można, lecz ludzka natura zmienić się nie chce.

Modzelewski polega na sprawdzonym dramaturgicznie konstrukcie atrofii poprawności politycznej, który to proces, stale obserwowany przy rozmaitych polskich stołach, jest wprost proporcjonalny do podnoszenia się temperatury rozmów, rozchodzenia się mentalnych i intelektualnych dróg współbiesiadników, katalizującego wpływu trunków, co w konsekwencji prowadzi za każdym niemalże razem do restytucji jakże prostej prawdy, iż stan zgody jest kruchy i chwilowy, zaś kontradyktoryjność dosiada się do nas wcześniej czy później. Taka to dialektyka stołu naszego powszedniego albo świątecznego, skromnego i bogatego, bez względu na to, czy przy nim luźno, czy tłumnie. Im dłużej tam siedzimy, tym większe prawdopodobieństwo, że zawładnie nami sprzeczka, spór, a nawet konflikt, bywa że katastrofalnej natury, kiedy to ów mebel przekształca się w ring, czasem pole bitwy z nieograniczonymi konsekwencjami tej przemiany. Wtedy też niechętnie konstatujemy, iż konfrontacja to stan naturalny, a koncyliacja to wytwór kultury, chętnie przez naturę wypierany.

Pierwszy akt jest rozgrzewką w tych zmaganiach, antycypacją ledwo. Jest miło i przyjemnie w scenografii Wojciecha Stefaniaka, w otoczeniu modnych mebli, ultranowoczesnych dodatków, obiektów art moderne. Ciepła atmosfera, ważne spotkanie, świetne wina i menu. Oczywista recepta na towarzyski sukces. Przy stole siadają dwie pary. Domownicy: Eliza, świeżo mianowana profesorka filozofii oraz jej mąż - Karol, wzięty chirurg plastyczny. Pierwsza para zaproszonych gości to przyrodni brat pani domu - Marek, trochę szemrany biznesmen i jego kochanka - Ilona, wizażystka o niezbyt skomplikowanej osobowości. Kolejna para, polsko-amerykańsko-żydowska, jest w drodze, dotrze później.

Karol (znakomicie obsadzony Andrzej Zieliński), to klasyczny człowiek bez właściwości, indyferentny ideowo, bon vivant, dość pusty i powierzchowny, stale ocierający się o ignorancję. Nie chce wiele od życia, poza tym aby zostawiło go w świętym spokoju w komfortowo uwitym domowym gniazdku. Eliza (perfekcyjna Iza Kuna) jest diametralnie różna, prze naprzód, poszukuje, nie zadowala się zastanym tu i teraz, nieustannie aspiruje, niebawem okaże się game changerem w leniwej, wieczornej narracji, a to za sprawą misternego, srebrnego świecznika chanukowego, wniesionego przez nią niespodzianie. Ten kunsztowny, z jakże innego świata, przedmiot katalizuje akcję, bowiem po serii oczywistych w tym kontekście żydowskich żarcików, puszczania oka do siebie i widowni przez współbiesiadników w wiadomym temacie, pani profesor uznaje, że to najlepszy moment na... powiadomienie najbliższych o zadecydowanej już konwersji na judaizm.

Coming out jest szokiem, Elizę trudno bowiem posądzić o religijność, więc w tej scenie jawi się jako nieco ironicznie sportretowana, zażarcie afirmująca swoją nową wiarę, ale w gruncie rzeczy bezbożna konwertytka, fascynatka judaizmu reformowanego, zmęczona polonocentrycznym katolicyzmem, fasadowym i powierzchownym. Eliza, z gorliwością neofitki, chce w odmiennej duchowości odszukać wspólnotę, której w rzeczywistości między Odrą a Bugiem odnaleźć nie potrafi. Wieść pełni rolę wybuchu bomby atomowej w recepturze Hitchcocka na stopniowanie dramaturgicznego napięcia. Karol reaguje infantylną agresją, zdaje się nie rozumieć, że to kwestia wolności osobistej, boleśnie odczuwając recydywę własnej drugorzędności w związku. Nagle wzbudzony maczyzm, obrona tradycyjnej hierarchii, każe mu postrzegać konwersję jako zdradę o kalibrze większym, niż ta klasyczna, małżeńska. Zieliński jest doskonale paradny w scenie, kiedy wnosi wyciągnięty z jakiegoś pawlacza, zakurzony obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, stawiając go w karykaturalnym geście, jako defensor fidei, obok chanukowego świecznika. To pusty akt, bo chrześcijaństwo tego dotąd wypranego z duchowości domu jest niczym więcej jak tylko napędzaną tradycją fasadą, sekwencją archaicznych rytuałów, zapominanych symboli, a Karol odczuwa ból fantomowy po niepraktykowanej religii, zarzucając żonie uleganie modzie na zmianę. Przyrodniego brata wieść nie wzrusza, zgłasza desinteressment, a Ilona (perfekcyjnie przekonująca Barbara Wypych), typowa przedstawicielka pokolenia wiedzy zewnętrznej, czerpanej spod szkiełka smartfonu, nie ze źródeł własnych, odpalając googla odkrywa, że Marylin Monroe też była konwertytką, więc Eliza musi być cool & wow.

Atmosfera pozornie się uspokaja, przecież nikt się tu nie określa jako ksenofob, antysemita, nie mają nic przeciwko Żydom, zgodnie potępiają rok 1968, deklaratywnie jednak, bo tak wypada, nie wnikając w przyczyny tego haniebnego zbiorowego wygnania. Żydów nie traktuje się jednak w tej rozmowie poważnie, są dowcipy, docinki, lekceważenie, zarysowuje się też pogarda i uczucia gorszego autoramentu. W tym momencie kurtyna opada.

W drugim akcie nastrój tężeje, pojawia się bowiem Żyd prawdziwy, z Nowego Jorku, narzeczony Karoliny, kobiety nowoczesnej, niezależnej, która wybrała emigrację z kraju, gdzie było jej duszno. Daniel to człowiek sukcesu, doradca strategiczny, solidnie doświadczony przez życie, wypędzony z rodzicami w 1968 roku, doskonale świadom polskich korzeni i tragicznego bagażu historycznych relacji w kraju protoplastów. Pojawia się zatem Żyd namacalny, Żyd tułacz, świadomy poniżenia swojego i przodków, pamiętający okazywaną im w Polsce wzgardę przechodzącą we wrogość. Nagle uchylają się wrota czasu, z szafy wypadają trupy, upiory przeszłości siadają przy rodzinnym stole, gdzie miejsce dzielą potomkowie, w linii prostej, ofiar i katów. Daniel bezlitośnie, beznamiętnie (oklaski dla Krzysztofa Dracza), dekonstruuje tak ulubiony w kraju mit, w którym Polacy i Polska są tylko ofiarą, bo przecież to nie nasza wina, to faszyści, komuniści, inni, nie my, mistrzowie świata w wypieraniu tego co choć trochę może zaciemnić wyidealizowany obraz przeszłości.

Sama jego obecność staje się dla pozostałych despektem, dyshonorem wręcz, więc pryskają resztki poprawności, budzą się demony, przy stole walczy się bez pardonu o dobre imię wbrew najoczywistszym faktom. Eliza dowiaduje się wtedy, że jej ukochany dziadek, mentor młodości, przed wojną pan Bartosz z ONR-u, po powojennej zmianie nazwiska - Bartosiewicz, okazuje się być prowodyrem i wykonawcą mordu na Żydach w pamiętnym roku 1941 na Podlasiu. Więzy krwi, magnetyzm korzeni i plemienne uczucia zwyciężają. Wysoce wyedukowana i wyemancypowana pani profesor reaguje jak prosty, zraniony człowiek, kiedy mu strącają bóstwo z rodzinnego ołtarza. Przy tym stole nie ma już miejsca na niuanse, racjonalną rozmowę, pojednanie. Bitwa na słowa staje się coraz brutalniejsza, zło się szeroko rozpełza - Marek policzkuje Ilonę, bo zaszła w ciążę, szantażuje szwagra, z wzajemnością zresztą, króluje mściwe, małostkowe piekiełko w kostiumie ponurej groteski. Daniem głównym wieczoru staje się danie w mordę, metaforycznie i literalnie.

Zmiana wiary staje się zatem niemożliwa. Nie można opuścić własnych, zahibernowanych kręgów. Elizie zapewne dźwięczą w uszach słowa Daniela, wypowiedziane kiedy przy stole jeszcze panowała uprzejma poprawność – „konwersja jest trudniejsza od wejścia na Everest". To prawda - przecież wtedy idziemy za pan brat z innością, przekraczamy Rubikon tożsamości, musimy być gotowi na bezwarunkową ratyfikację odmienności, w nieuchronnym zwarciu z tradycją. Daniel, przed opuszczeniem miejsca niedokończonej kolacji, której uczestnicy już nigdy się ze sobą nie spotkają, z esencjonalnym fatalizmem w głosie mówi o przeznaczeniu, zbiegu okoliczności. Na koniec rzuca z rezygnacją - to się nigdy nie skończy. Sam nie jest bez winy, znalazł się tu przecież w wyniku misternej intrygi, przedmiotowo traktując Karolinę, manipulując sytuacją, będąc również zakładnikiem przeszłości, która wszystkimi rządzi bezgranicznie, burząc teraźniejszość i odbierając nadzieję przyszłości.

Nikt w tym gronie nie chce w gruncie rzeczy pojednania, nie jest gotów do pierwszego kroku, emocje w kilka pokoleń po zbrodni nie są mniejsze, niż tuż po niej, wypierają racje, zaprzeczenie bądź milczenie jest wygodniejsze od uczciwej rozmowy, fatum wciąż działa. Tak, Daniel ma rację, to się nigdy nie skończy, jeśli nie będziemy potrafili ze sobą otwarcie rozmawiać, oddalić nienawiść, wysłuchać drugiej strony, odkreślić przeszłości grubą kreską, nie pozwalając, by rządziły nami upiory historii, ale przede wszystkim, jeśli będziemy wreszcie potrafili sobie wybaczyć, jak na wyrosłych z kręgu cywilizacji judeochrześcijańskiej przystało. Uczciwie, akceptując fakt, że wina nie jest rozmyta, anonimowa wśród obcych, ale dotyka nas bezpośrednio. Przecież w imię obrony rodzinnej czci, jak gorzko pisał Stanisław Brzozowski, popełniano wiele nieprawości, okropności, nawet zbrodni, bo od swoich wara, ich nie damy, zło tutaj nie mieszka.

Finał pozostawia zgorzkniałych bohaterów w grobowym nastroju, co poobijane rodzeństwo puentuje na dwa tak różne w formie, ale spójne w treści sposoby. Z knajacką lapidarnością ujmuje to damski bokser i rodzinny szantażysta Marek (naturalistyczny Cezary Łukaszewicz): "Wszystko się jebie, kurwa mać", z kolei z fatalistyczną melancholią rzecz podsumowuje Eliza: "Zapalimy chanukowy świecznik teraz, kto wie co przyniesie wieczór..." Dwie Polski, dwie konkluzje, jedna trauma, jeden wstyd. Istotnie, strzeżmy się wieczoru, ten przedsionek nocy bywa nader często okrutny, także w teatrze...

Najnowsza sztuka Marka Modzelewskiego perfekcyjnie ewoluuje na scenie od komedii do moralitetu. Tę niełatwą do uwiarygodnienia drogę zawdzięcza w równej mierze autorowi, jaki i pełnej wyczucia, tyleż konsekwentnej, co dyskretnej reżyserii Wojciecha Malajkata. Twórcy przedstawienia znaleźli trudną przecież do uzyskania równowagę między śmiechem a refleksją, co tym cenniejsze, iż poruszają się w tak delikatnej materii. Warto poczekać na następny projekt tego duetu.



Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
18 grudnia 2021