Ku pokrzepieniu serc?

Temat przyniósł Radosław Paczocha. Adam Orzechowski, reżyser i dyrektor w jednej osobie, zadecydował o terminie premiery. 11 listopada 2018 roku "Ruscy", pierwsza premiera w Starej Aptece, nowej scenie Teatru Wybrzeże, otworzyli przegląd "Do Polski", na który składają się 4 spektakle w reżyserii Orzechowskiego (także: "Broniewski", "Wilkommen w Zoppotach" i "Uroczystości..."), "Przedwiośnie" Natalii Korczakowskiej i "Święto Winkeldrieda" Marcina Libera. Pomysł równie ciekawy jak zaskakujący zestaw tytułów.

Polrajony i Polacy w Kazachstanie

Aż trudno uwierzyć, że Stalin, zanim okazał się bezwzględnym potworem, miewał, częściowo chociaż, szlachetne pomysły. Jednym z nich, jeszcze z 1913 roku, była korienizacja, czyli sięganie do korzeni, autonomizowanie republik i mniejszości narodowych. W jej ramach powstały Polrajony, czyli Polskie Rejony Narodowe na obszarze Rosji. W ramach projektu stworzono dwie polskie autonomiczne jednostki administracyjne: w 1932 roku w obwodzie mińskim na Białorusi Dierżowszczyznę (Polski Rejon Narodowy im. Feliksa Dzierżyńskiego), a 7 lat wcześniej Marchlewszczyznę (PRN im. Juliana Marchlewskiego), której losy i mieszkańcy są bohaterami "Ruskich". Druga przyczyna powstania Polrajonów była już bardziej pragmatyczna: to miały być inkubatory przyszłej Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad, fabryki Polaków sowieckich. Stalinowska utopia musiała oczywiście mieć charakter klasowy. Początkowo, z braku pozostałych klas, oparta była na chłopach, z czasem wzmocniona robotnikami i komunistycznymi inteligentami. Było rewolucyjnie: budowano nowe społeczeństwo, zreformowano kalendarz, wychodził po polsku "Bezbożnik wojujący" a Bruno Jasieński rzucił nawet pomysł stworzenia nowego, sowieckiego alfabetu polskiego (bez ą, ę, rz, ch i tym podobnych, by nie utrudniać nauki proletariackim dzieciom). Pomysłów było mnóstwo, ale tak jak z energią stworzono Marchlewszczyznę, tak z jeszcze większym zapałem ją zlikwidowano w 1935 roku. Przez Polrajon przeszedł wywołany sztucznie na Ukrainie Hołodomor, mieszkańców dotknął wielki terror, a część z nich deportowano do Kazachstanu (tzw. I deportacja). I o tych ostatnich, Polakach spod Żytomierza na Marchlewszczyźnie, traktują "Ruscy".

Przez wiele lat po zakończeniu II wojny światowej temat Polarjonów i deportacji był w PRL na indeksie. Chyba pierwszym głośnym utworem, traktującym o zesłanych do Kazachstanu Polakach, były wspomnienia Oli (Pauliny) Watowej z 1984 roku, spopularyzowane dzięki filmowi Roberta Glińskiego "Wszystko, co najważniejsze" (1992, Złote Lwy Gdańskie (sic - przyp. Red.) na festiwalu w Gdyni; producent prywatny, wówczas gdynianin: Marek Nowowiejski). Opresja, jaka spotkała Watową w Kazachstanie, była piętrowa: traumatyzowana przez Rosjan za polskość, przez Polaków podwójnie za: komunizm i żydowskość. "Ruscy" nie sięgają tak głęboko i ryzykownie, koncentrując się na ukazaniu jednego problemu: złożonych, dwustronnych, polsko-polskich kłopotów z tożsamością.

Fenomen polskości

To, jak Polacy na Kresach zachowują pamięć narodu, jest absolutnym fenomenem. Szczególnie w zestawieniu z błyskawiczną asymilacją emigrantów w USA i ogólnie dość szybką na Zachodzie czy socjalistyczną depolonizacją w PRL-u. Polamerykanów cechuje jeszcze dodatkowo swoisty krytycyzm w stosunku do Macierzy - tak to jest, gdy ktoś ucieka z kraju przed rzeczywistością i swoją słabością. Trudno się nie zgodzić, że prawdziwy, bezkrytyczny patriotyzm zachował się tylko na Kresach. Dla niektórych pewnie naiwny, wręcz bajkowy w konfrontacji z drapieżną repolonizacją, jaka odbywa się bezpardonowo w Koronie.

Polacy z Marchlewszczyzny są ukazani w "Ruskich" jako ofiary machiny totalitarnej, która niszczyła narody słabsze, przesuwała granice, nie cofała się przed ludobójstwem i eksterminacją. Wreszcie, gdy możliwa stała się powszechna repatriacja, okazało się, że Macierz ma spore problemy z "ruskimi", jak niektórzy nazywali Polaków ze Wschodu. Przyznam jednak, że nie do końca przekonuje mnie kreacja Radosława Paczochy. Mnie, z urodzenia gdańszczanina a z wyboru gedanofila. Gdańsk był zawsze, odkąd pamiętam opowieści rodzinne, miastem przyjaznym ("przybyliśmy" do Gdańska w '45 roku i w ramach odszkodowania za mienie zaburzańskie "dostaliśmy" całe piętro pięknej kamienicy na Waryńskiego). Jestem pewien, że gdyby Polak z Kazachstanu poczuł się u nas źle traktowany, na pewno byłaby "sprawa". W "Ruskich" jest b. wyrazista scena egzaminu z polskości, który Wiera zdała za piątym razem. Polka z Kazachstanu nie może dowieść swej polskości, bo nie zna lewobrzeżnych dopływów jakiejś rzeki. To oczywiście przesada, ale czy jednak nie powinna występować jakaś weryfikacja? Biurokracja, nieprzyjemna urzędniczka w ambasadzie i pewien dystans przed nie do końca rozpoznanym (ilu ludzi w Polsce wiedziało kiedyś o Marchlewszczyźnie?) stanowią w "Ruskich" zbyt generalnie i jednostronnie o stosunku "Polaków z Polski" do Polaków spoza. Risercz do "Ruskich" obejmował pracę doktorską Polki z Kazachstanu Julii Sałacińskiej-Rewiakin pt. "Deportowani i repatrianci. Trzy pokolenia kazachstańskich Polaków wobec problemu tożsamości" i z pewnością zawiera gorzkie świadectwa. Ale czy było tylko tak, jak w "Ruskich"? Pamiętajmy, że Kresowiacy są bardzo uczuciowi...

Gdy teatr dokumentalny spotyka się z teatrem środka

Nie ma co się obrażać na termin "teatr środka", gdy stoi za nim ważny temat i zaangażowanie zespołu. Reżyser Adam Orzechowski i autor scenariusza Radosław Paczocha przedłożyli nad kodowanie i teatralność, charakteryzujące teatr poszukujący, emocjonalną prawdę i siłę przekazu. Powstał spektakl bardzo literacki, dopowiedziany, oczywisty, bez kontrowersji i zagadek. Przeważa psychologia mówiona, dużo dosłowności sprawia, że widz jest zwolniony z tworzenia ostatecznej całości we własnej wyobraźni. Entuzjastyczny odbiór spektaklu przez dużą część premierowej widowni świadczy dobitnie, że taki teatr jest w bardzo mieszczańskim Gdańsku najbardziej pożądany. Zespół Wybrzeża jak zwykle nie schodzi poniżej poziomu, solidnie podaje tekst, ale możliwości do stworzenia kreacji jest niewiele. Być może taki był też zamysł realizatorów, "aktorzenie" byłoby nie na miejscu, nie w porządku w stosunku do bohaterów opowieści. Być może, ale zabrakło choćby dywersyfikacji językowej, uchwycenia endemicznego, kresowego odpowiednika saudado; tego fenomenu bajkowego patriotyzmu, którego w Koronie nie ma już od dawna i nigdy już nie będzie. Z wielu powodów, nawet choćby takiego, że nikt już nie napisze takiej arcypolskiej muzyki filmowej jak Wojciech Kilar albo dlatego, że wszystko się zmienia.

Na tło historyczne dramatycznych losów Polaków z Marchlewszczyzny i współczesne ich traktowanie przez Koronę naniesione są fikcyjne losy postaci scenicznych. Ciekawym pomysłem jest gra zbiorowością, z której wyłaniają się postaci dialogujące z Wierą lub Dziadkiem, głównymi postaciami "Ruskich". Spektakl "trzyma" Krzysztof Matuszewski, grający seniora społeczności. Podaje tekst z dużą swobodą, uwiarygadnia najbardziej niezwykłe fragmenty opowieści. Towarzyszy mu ponownie Magdalena Gorzelańczyk (w "Śmierci białej pończochy" była nieletnią kochanką, tutaj wnuczką). Warto zadbać o to, by ta utalentowana aktorka nie wpadła na dobre w sidła maniery, która zamknie jej rozwój a taka obawa pojawiła się we mnie podczas oglądu.

Wszystko, co najważniejsze

Premierowanie "Ruskich" na nowej scenie Starej Apteki w Święto Niepodległości było chyba najciekawszym i najwartościowszym akcentem kulturalnym tego dnia w Gdańsku. To ważny spektakl dla wielu, także szczególny pewnie dla reżysera, którego teściowa w wieku 5 lat była deportowana do Kazachstanu. Spektakl przybliża niezwykłą i na pewno za mało znaną historię Polaków z Marchlewszczyzny oraz namawia do refleksji nad polskością i tożsamością. Jakkolwiek kosmopolitycznie i hipstersko nie bylibyśmy nastawieni, nie sposób zaprzeczyć, że za mało wiemy i za słabo pamiętamy. Dlatego ten spektakl po prostu Polakom się należał. I "Koroniarzom"** i "Ruskim". Wszystkim. I niekoniecznie ku pokrzepieniu serc.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska online
22 listopada 2018
Spektakle
Ruscy
Portrety
Adam Orzechowski