Kultura na wolny rynek?

Wizja prywatyzacji instytucji kultury dzieli środowisko. Jedni boją się komercjalizacji sztuki, inni są otwarci na radykalne zmiany i są gotowi konkurować na wolnym rynku.

Czy teatry, opera, filharmonia, muzea, domy kultury i inne instytucje podlegające Urzędowi Marszałkowskiemu mogą działać na zasadach zbliżonych do spółek prawa handlowego i podlegać prawom wolnego rynku? - To realne - twierdzi Krzysztof Markiel, dyrektor Departamentu Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Urzędzie Marszałkowskim. Środowisko dyrektorów placówek jest jednak podzielone. Jedni uważają, że prywatny inwestor mógłby polepszyć ich finansową sytuację, inni nie wyobrażają sobie, by mieli funkcjonować jak prywatna firma.

Urząd Marszałkowski przeznacza w tym roku na dofinansowanie instytucji kultury prawie 90 mln 323 tys. zł . Zdaniem wielu dyrektorów - to za mało na wciąż rosnące potrzeby odbiorców sztuki.

Korzystanie z pieniędzy prywatnych mogłoby polepszyć tę sytuację. Prywatyzacja sektora kultury doskonale sprawdziła się w Stanach Zjednoczonych.

- To właśnie na współpracy z biznesmenami powstały galerie największych muzeów w Stanach Zjednoczonych; w Chicago i Nowym Jorku - mówi Ireneusz Jabłoński z Centrum Adama Smitha. W Polsce, gdzie kultura dotowana jest przede wszystkim z publicznych pieniędzy, na razie świetnie prosperują prywatne sceny zakładane przez aktorów, ale głównie w Warszawie. W stolicy możemy wybrać się m.in. do teatru Krystyny Jandy, Michała Żebrowskiego, Emiliana Kamińskiego czy Tomasza Karolaka.

W Małopolsce nikt dotychczas nie odważył się założyć w pełni prywatnego teatru. Krakowski teatr Barakah działa jako fundacja.

Zdaniem Markiela obecny model finansowania kultury jest przestarzały.

- Kierujemy się myśleniem: "Coś istnieje, więc trzeba to dotować z publicznego budżetu". Mniej obserwujemy i interesujemy się sensem i celowością działania i dbaniem o jakość - mówi Krzysztof Markiel.

Gdyby instytucje kultury zaczęły funkcjonować jak spółki prawa handlowego, musiałyby na siebie zarabiać, konkurować o widzów, bywalców wystaw.

- To może dać szansę poprawy zarządzania placówkami, przygotowania przez nie lepszej oferty programowej. Widz z pewością na tej zmianie skorzysta - przekonuje Jabłoński.

Zdaniem wielu dyrektorów, prywatyzacja groziłaby jednak komercjalizacją sztuki.

- Wystarczy przyjrzeć się repertuarom prywatnych teatrów czy firm organizujących życie kulturalne, aby zauważyć, co jest priorytetem. Nawet jeśli założenia były ambitne, to rzeczywistość zmusiła je do pójścia w komercję - mówi Agnieszka Kawa - dyrektor Centrum Sztuki Mościce w Tarnowie.

Zdaniem dyrektora Markiela przekształcone instytucje kultury nie byłyby jednak wyłącznie nastawione na zysk. - Ich działalności ma towarzyszyć nadrzędna misja publiczna - tłumaczy Krzysztof Markiel.

Nie wszyscy są pesymistami. - Oczami wyobraźni widzę takie posiedzenia walnego zgromadzenia Opery Krakowskiej S.A., w którym zasiadają przedstawiciele ministra kultury, marszałka, prezydenta Krakowa, banku, firmy naftowej, i może innych... Czyż to nie warte zastanowienia? - pyta Bogusław Nowak, dyrektor Opery Krakowskiej.

Kultura może iść w parze z biznesem

Dyrektor Opery Krakowskiej nie boi się prywatyzacji i przywołuje przykłady z Europy.

- Z tego co wiem, to w takiej formie funkcjonują teatry na przykład w Niemczech. Oczywiście nie cel ekonomiczny, czyli zysk, musiałby być celem nadrzędnym, ale realizacja misji i ustabilizowanie sytuacji finansowej instytucji kultury - mówi Bogusław Nowak.

Teraz wielu dyrektorów jest skazanych na życie w niepewności. Nie wiedzą bowiem, czy państwowa dotacja w kolejnym roku nie zostanie okrojona.

Zdaniem Nowaka przekształcenie instytucji kultury w spółki prawa handlowego ułatwiłoby też drogę do ewentualnego udziału państwa w strategicznym finansowaniu wybranych instytucji. - Wówczas zależność byłaby prostsza i odbywałaby się nie tylko na zasadzie "daj", ale również na zasadzie "pokaż, co zrobiłeś". Byłoby to zależne od decyzji walnego zgromadzenia i rady nadzorczej - wyjaśnia Bogusław Nowak.

Paweł Potoroczyn, dyrektora Instytutu Adama Mickiewicza zauważa, że model, w którym instytucje kultury zabiegają o wsparcie biznesu już istnieje. - Należy go rozwijać i budować relacje z biznesem w oparciu o wspólne zbiory, wartości i myślenie marką instytucji, zamiast sprzedażą i "eventem" - przekonuje Potoroczyn.

Po rozmowach przeprowadzonych z dyrektorami samorządowych instytucji kultury dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że wielu z nich przeraża wizja komercjalizacji oferty kulturalnej wynikająca z nawiązania bliskiej współpracy z biznesem.

-Ryzyko komercjalizacji istnieje, ale można tego uniknąć - twierdzi Ireneusz Jabłoński, z Centrum Adama Smitha. - Trzeba tylko znaleźć "złoty środek". Połączyć walory wypływające zarówno z kultury popularnej, jak i wysokiej. Jeśli repertuar będzie nadmiernie wysublimowany, trafi jedynie do wąskiej grupy odbiorców stanowiących niszę, a przecież nie o to chodzi - dodaje Jabłoński.

Zalety finansowania instytucji kultury z różnych źródeł dostrzega także Adam Balas, dyrektor Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Instytucja, w której pracuje, jest tego dobrym przykładem. Wspiera ją minister kultury i dziedzictwa narodowego, województwo małopolskie oraz Stowarzyszenie Akademia im. Krzysztofa Pendereckiego.

- Tworzymy Kolegium Patronów i Fundatorów instytucji, czyli organ podobny do rad nadzorczych spółek. Rozpocząłem więc tworzenie struktury porównywalnej z organizacjami non profit i spółkami prawa handlowego. Zalety są oczywiste, pozyskujemy ok.30 proc. budżetu od mecenasów i patronów. Wad - brak... - ocenia Balas.

Pojawiają się one jednak, zdaniem Agnieszki Kawy - dyrektor Centrum Sztuki Mościce w Tarnowie, gdy w grę wchodzą umowy sponsorskie. Sponsor daje pieniądze, ale też sponsor wymaga. - Na szczęście nasi są mądrzy i nie ingerują w program merytoryczny - podkreśla Kawa.

Zdaniem dyrektor CSM taki stan może ulec zmianie w przypadku współprowa-dzenia instytucji kultury przez biznesmenów. Wtedy z pewnością sponsorzy będą chcieli mieć wpływ na program instytucji.

- Teraz wymagają od nas wskaźników efektywności. Czyli jak największej liczby widzów, emisji reklam, wydrukowanych na plakatach logotypów itp. Aby spełnić wysokie wymagania sponsorskie, wiele instytucji osłabia ambicje programowe i stawia na popularną rozrywkę - wyjaśnia Kawa.

Jej zdaniem, w takiej sytuacji należy zapomnieć o misji, szczytnych zapisach statutowych, ochronie dziedzictwa kulturowego czy obcowaniu z autorytetami sztuki.

- Zamiast oper zagramy operetki, zamiast dramatów farsy, jazz zamienimy na pop a w kinie pozostaną komedie romantyczne. Aż żal myśleć, jaką nieświadomość kultury wykształcimy w młodych pokoleniach - dodaje Agnieszka Kawa.

Mimo obaw dyrektorów, Krzysztof Markiel jest gotowy na wprowadzenie radykalnych zmian. - By uzdrowić sytuację w kulturze, należy rzeczywiście połączyć wydatki sektora publicznego z finansami rynkowymi - twierdzi. - Wiem jednak, że takie fuzje są trudne do zaakceptowania ze względu na brak zaufania w przedsiębiorczość i zaradność. Wierzę jednak, że to się zmieni.

Komentarz Rafała Stanowskiego

Kultura rozdarta między być a mieć

Kultura nie jest towarem. Nie powinno się jej traktować jak przedmiotu, który można zbyć, wymienić, przehandlować. Ale nie może być też oderwana od ziemi - a tak dziś często się dzieje.

Pomysł dyrektora Krzysztofa Markiela jest rewolucyjny. Należy do grona tych, które same wychodzą na szczyt barykady, by dostać kamieniem. Z pewnością okaże się kością niezgody - nie od dziś wiadomo, że kulturę najłatwiej tworzy się w zaciszu własnego gabinetu, w oderwaniu od trendów, w zapatrzeniu we własne ego. Wiele instytucji dziś jest zarządzanych w ten sposób. Kierują się gustami koterii i własnym interesem, zapominając że mamy XXI wiek. Że państwo, które wspiera sztukę, nie jest już królem, który może rozrzucać pieniądze.

W pomyśle Krzysztofa Markiela ściera się Ameryka z Europą. Pierwsza to kultura wystawiona na pokusę wolnych, niepohamowanych praw rynku, które ponad wartości intelektualne stawiają dane materialne. Europa częściej buja w obłokach, ale odrywa się od ziemi tylko dlatego, że paliwo do samolotu dostaje w postaci rozmaitych, czasami dziwnych dotacji (pamiętamy błyskawiczną karierę kultury nordyckiej popartej płynącymi ze Skandynawii pieniędzmi).

Nie ma idealnego modelu. Model działający w Polsce jest jednak niedobry, co udowodniła choćby dyskusja na naszych łamach, prowadzona pod hasłem "Kultura pod ścianą". Dlatego warto pracować nad nowym pomysłem. Ale trzeba to robić z głową.

Ciekawie udało się rozwiązać ten problem w firmie Apollo Film, należącej do województwa małopolskiego - spółka została skomercjalizowana, ale w priorytety działalności ma wpisaną funkcję rozpowszechniania kultury. Sprawdza się to bardzo dobrze, o czym wiedzą wszyscy, którzy odwiedzają kino Kijów (należy do Apollo Film), by obejrzeć tran-smisje oper z Nowego Jorku.

Ten przykład pokazuje, że można tworzyć sensowną kulturę opartą na nowoczesnych zasadach.



Urszula Wolak , Rafał Stanowski
Dziennik Polski
20 września 2013